Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Białoruskie impresje, część 2. Sama bolszaja sowiecka technika...

Krzysztof Hoffmann
Krzysztof Hoffmann
Spotkanie Wschodu z Zachodem
Spotkanie Wschodu z Zachodem YanH/KH
Niecodziennik (czy też : nieregularnik) z podróży przez zaśnieżoną Białoruś. Na żywo, bez szlifu i ze skreśleniami. Za to autentycznie...

Wiecie, czym różni się technika amerykańska od techniki rosyjskiej? Lub, może bardziej precyzyjnie - od techniki sowieckiej? Jedna i druga rywalizowały przecież ze sobą przez całe dziesięciolecia, przysparzając swym twórcom solidnego bólu głowy, reszcie zaś świata, wielokrotnie potężnego ubawu. Z obu stron padały coraz to nowe i nowsze propozycje coraz to mniejszych, większych, mocniejszych, delikatniejszych, wydajniejszych, energooszczędniejszych lub wręcz przeciwnie: bardziej energochłonnych lecz zawsze rewolucyjnych rozwiązań, obie też strony prześcigały się w byciu pierwszym i jedynym w danej dziedzinie.

Wyścig ten, z pozoru niegroźny i stymulujący, wielokrotnie kończył się mniejszą czy większą rewolucją w jakimś zapomnianym zakątku świata bądź stosami niepotrzebnych trupów po tej czy po tamtej stronie. I nieważne, czy chodziło o podzespoły do przenośnego radia, elementy niszczycielskiej bomby atomowej, zaawansowane systemy łączności w samonaprowadzających się na cel rakietach średniego zasięgu czy też modernizację wtrysków w samochodach dostawczych. Obie strony bezlitośnie podkradały sobie to jakieś nowinki techniczne, to pracujących nad nimi naukowców i konstruktorów, oskarżając jednocześnie o to stronę przeciwną. Efekt był taki, że podczas kiedy technika amerykańska w czasach zimnowojennych (po nich zresztą też) stała się ogólnie cenioną marką, znakomitą już z definicji i doskonałą samą w sobie (no bo jak coś wyprodukowane w wolnym świecie, przy użyciu najnowocześniejszych dostępnych rozwiązań, mogłoby być złe), technika sowiecka, mówiąc delikatnie, stanowiła ogólnoświatowy synonim badziewia, nieudacznictwa i nieprzydatności do niczego. Mówiło się, że jeśli tylko Rosjanie wyprodukowali coś sami z siebie, nie kradnąc tego wcześniej Amerykanom lub choćby Japończykom, a bazując na własnych pomysłach, owo coś za żadne skarby świata nie miało prawa zadziałać. W końcu to oni wymyślili przeciwskrętną śrubę, stosowaną bez żadnego uzasadnienia w przeróżnych urządzeniach mechanicznych; śrubę z której – przypomnę - nabijał się cały świat, zaś do telewizorów "Rubin 202 P" dodawano w latach osiemdziesiątych gaśnicę – jako bezpłatny dodatek, ot tak, na wsiaki słuczaj ...

Tyle tytułem wprowadzenia, czas na odpowiedź na pytanie zawarte w pierwszym akapicie. Otóż czym różni się elegancka i wysokiej jakości technika amerykańska od samej bolszej, a jednak prymitywnej, sowieckiej? Ano różni się tym, że ta pierwsza, doskonała w swej formie i wykonana z najlepszej jakości surowców, w pewnych warunkach zwyczajnie zawodzi. Gdy skończy się jej okres gwarancyjny, zawodzi niemal zawsze, zaś w pewnych SZCZEGÓLNYCH warunkach, można ją sobie zwyczajnie stłuc o kant dupy. Wiem o czym piszę, miałem okazję porównać z bliska. Ruska technika, ta prosta, siermiężna i wyśmiewana całymi latami, działa niezależnie od warunków i wieku. O ile, oczywiście, uda się ją uruchomić.

I jeszcze na koniec tego, przydługiego nieco wstępu, jedno zdanie górką o Białorusinach (zapyta ktoś zaraz, co mają Białorusini do sowieckiej techniki – spokojnie, wszystko w swoim czasie). Wiem, że w tej chwili uogólniam, ale na to mam właśnie ochotę - więc uogólnię. Słowo daję, jeśli ktoś jeszcze raz w mojej obecności źle się wyrazi na temat tego narodu, powie złe słowo o Białorusi czy jej mieszkańcach – psem złym poszczuję. Jeśli nie będzie pod ręką psa - kijem obiję. Jeśli nie będzie ani psa ani kija - zwyzywam i sponiewieram. I jeszcze napluję. Tak mi dopomóż Bóg.

A teraz do rzeczy.

Z Lidy wyjeżdżam w południe. Miałem wyjechać już parę godzin temu, ale zwyczajnie zaspałem. Po szaleńczej gonitwie poprzedniego dnia, podczas gdy w jakiejś obłędnej, śnieżnej zadymce miotałem się wściekle od domu do domu, wysłuchując kolejnych historii, historyjek i wspomnień, pożerając kolejne obiady, desery, przystawki i pochłaniając potworne ilości domowego alkoholu, mój organizm zwyczajnie zrobił sobie reset. Telefon może i zapiszczał, usiłując mnie obudzić o przepisowej 6.30, ale musiałem nim rzucić o ścianę w napadzie sennej nienawiści - kiedy wreszcie się budzę, leży obok łóżka w formie cokolwiek pierwotnej: tu klapka, tu bateria, tu zasadniczy mechanizm. Karta również osobno. Widok dość wstrętny, jednak nawet on nie jest w stanie zmusić mnie do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego, nie mówiąc już o fizycznym. Pionizuje mnie dopiero telefon na hotelowym stoliku - nim rzucić o ścianę nie mogę, stoi za daleko. W słuchawce miły, kobiecy głos pyta uprzejmie, czy życzę sobie przedłużyć pobyt, doba hotelowa kończy się bowiem za dwie godziny z niewielkim okładem. Nie życzę sobie. Wściekły na siebie pędzę do łazienki i usiłuję odnaleźć stracony czas - bezskutecznie, rzecz jasna, wielu już próbowało, jeden napisał o tym nawet książkę... Hotel opuszczam o jedenastej trzydzieści pięć, cokolwiek zamotany, lecz gotowy do boju. Zamiast wczorajszej zadymki i pędzącego śnieżnego tumanu jest dziś piękne słońce i czyściutkie, niebieskie niebo. Żeby tak tylko cholernie nie wiało. Elektroniczny termometr zawieszony nad wejściem do hotelu pokazuje minus dziewiętnaście stopni. Nie chce mi się w to wierzyć, cóż za cholera? Przecież za chwilę wiosna ...

Odległość dziś przede mną niewielka, raptem sto kilometrów, może wszystkiego sto sześćdziesiąt, jednak jak zwykle nie po prostym, a zawijasami: jadę do Baranowicz, zaś po drodze chciałbym wstąpić tu i tam. Nauczony doświadczeniami ostatnich dni nie cieszę się więc na zapas - podczas ataku zimy drogi są tutaj białe; nieważne czy jedziesz lokalną, krajową czy międzynarodową: jeżeli właśnie jest zima, a ty właśnie jesteś w jadącym samochodzie, to znaczy, że jedziesz po białym. Jeżeli zaś nie masz samochodu z napędem na cztery koła albo nie umiesz po tym jechać - nie jedź lepiej w ogóle. Jest wprawdzie duże prawdopodobieństwo, że w razie kłopotów nie zabijesz nikogo (ruch tutaj znikomy), możesz się jednak solidnie poturbować, zepsuć samochód i najzwyczajniej przymarznąć do siedzenia, godzinami czekając na pomoc. Podczas pierwszych pięćdziesięciu kilometrów mojej dzisiejszej podróży minąłem wszystkiego dwa samochody. W razie kłopotów liczysz więc tylko na siebie.

Ja jednak umiem poruszać się po białym. I mam samochód z napędem na cztery koła. Niepokojąco dużo ostatnio pali, jest jednak wielki, bezpieczny i sprawdzony. Niezawodny. Amerykański. Podróżował już sporo po Wschodzie (jak ja) i ze Wschodem (jak ja) zdążył się nieco otrzaskać.

W planach zatem Baranowicze, wcześniej zaś muszę wstąpić do Pogir. To mała wioska po drodze. Obliczam, że nie powinno mi zejść tam więcej niż dwie, góra trzy godziny. Gdybym wiedział, jak bardzo się mylę, zostawiłbym samochód w Lidzie i poszedł te pięćdziesiąt kilometrów piechotą.

Pogiry. Miejsce, zdawałoby się, zapomniane przez Boga i ludzi, a nawet samego Lenina. Z głównej skręcam w prawo za wielką zaspą śniegu. Pisząc "wielką" mam na myśli naprawdę wielką - przerasta mój samochód o dobre półtora metra. To nie jest zaspa usypana przez ludzi, odśnieżających drogę ani przez dziadka, torującego sobie łopatą drogę do podwórkowej sławojki. Wygląda na naturalną, narzuconą przez wiatr. Objeżdżam ją z wielkim szacunkiem.

Jadę przez wieś. Jadę to może za dużo powiedziane - ja przez tę wieś się toczę. W zachwycie. Nie ma tu ani jednego murowanego domu. Drewniane chatynki są skromne i bardzo skromne, wszystko jednak czyściutkie, zadbane, oporządzone... Domki wymalowane w przeróżne kolory albo zwykłe, drewnianobrązowe, niektóre bardziej, inne mniej nadgryzione przez Czas. Małe płotki a przed każdym obowiązkowa ławeczka. Sielanka? Ano, sielanka. Wsi spokojna, wsi wesoła … A na wszystkim, pod wszystkim i obok wszystkiego tony śniegu, dziesiątki ton śniegu, setki, albo i tysiące tych ton. Wszystko jest białe, drewniane i wygląda tak, jakby stanęło w miejscu sto, może dwieście lat temu. Podwórkowe studnie to żadna sensacja, lecz gdzie jeszcze znajdziecie studziennego żurawia? Drewnianego studziennego żurawia. I najwyraźniej działającego drewnianego studziennego żurawia. Jakieś garnki na płotach, jakieś kolorowe szmaty na sznurkach ... To nie skansen, to prawdziwa wieś, tu żyją, pracują, kochają się i umierają ludzie. W tej wsi urodziła się, bez mała sto lat temu, bardzo bliska mi osoba. Nie ma już jej, ja jednak obiecałem chwilę przed jej śmiercią, że pojadę do Pogir. No i pojechałem.

Toczę się teraz zaśnieżoną centralną ulicą (innej zresztą tu nie ma, ta zaś nazywa się bardzo ładnie, bo Dworska) w moim wielkim, niezawodnym, amerykańskim samochodzie. Koła buksują to tu, to tam, płoszy się stado wron czy innego, latającego i krakającego stworzenia, a z okien, zasłoniętych haftowanymi (chyba ręcznie) firankami, patrzą na mnie kolejne zdziwione oczy – mimo szyb i firanek widzę je bardzo dokładnie. Patrzy na mnie właściwie jedno wielkie, zbiorowe oko, zbiorowa twarz o dziesiątkach oczu - oto we wsi, której codzienny rytm od niepamiętnych czasów wyznaczają te same, najzwyklejsze pod słońcem sprawy, wydarzyło się dziś coś innego. Oto przemieszcza się z wolna Dworską ulicą Marsjanin w swym granatowym, nieco obitym UFO. Przemieszcza się, usiłując jednocześnie patrzeć, filmować, chłonąć, zapamiętywać i zadawać pytania. Zbiorowe oko nie wie, co ma o tym myśleć, zbiorowe oko tylko więc patrzy zdziwione. Marsjanin zaś jedzie dalej, piorunującego wrażenia nie psuje mu nawet ustawiony centralnie w środku wsi pamiatnik gierojam Wielkiej Wojny (mimo srogiej i dziwacznej przecież zimy, pracowicie oczyszczony i ozdobiony świeżym kwieciem). Ani znajdujący się tuż za nim "Klub robotniczy". Klub jest drewniany, jak wszystko w tej wsi i zwyczajnie nie razi. Ot, taka biblioteka czy inny dom ludowy. U nas też są podobne.

Oko zbiorowe z lekka się przymyka, gdy Marsjanin zatrzymuje swe UFO tuż za ukwieconym pamiatnikom na niewielkim, skamieniałym od mrozu skwerku, po czym z bagażnika UFO wydobywa łopatę i bez większych ceregieli wbija ją w zamarzniętą ziemię. Sapiąc, stękając, ślizgając się i (chyba) przeklinając, pracowicie odrzuca śnieg, później zaś zesztywniałe badyle – na chwilę przystaje po oczyszczeniu terenu, później zaś atakuje łopatą zmarzlinę. Wiele nie wykopał, jednak to, co zostało na łopacie, wrzuca do plastikowego worka, po czym chowa łopatę do UFO i powoli odjeżdża.

Oko zbiorowe wciąż nie wie, co ma o tym myśleć. Może nic nie powinno myśleć? A może powinno zadzwonić na milicję? A może powinno wyjść ze swych domów i odebrać Marsjaninowi łopatę? Daje wreszcie za wygraną i zasłania firanki – w końcu pośród Marsjan też mogą być szaleńcy. Lub alkoholicy, nie wiedzący, co czynią. Wzrusza ramionami i odchodzi do swych zwykłych zajęć. Jeśli nawet coś było w tej ziemi, dużo tego czegoś nie wykopał - kiedy ziemia odtaje, weźmie się szufle, może nawet buldożer z kołchozu i przeora cały skwerek. Ale to dopiero na wiosnę. Oko zbiorowe, uspokojone, natychmiast zapomina o Marsjaninie i jego dziwacznym zachowaniu.

I dzięki Bogu. Obiecałem kiedyś, że przywiozę do Polski ziemię z jej rodzinnych Pogir. Nie zdążyłem. Teraz jednak wykopałem spod śniegu i lodu tę ziemię i zabiorę ze sobą. Znajdzie się w jej grobie, w Warszawie.

Jestem tu zatem, chłonę i przyjmuję. W małej, walącej się chatce na skraju wsi (którą na sto procent zbudowano w czasach, gdy Jezus był jeszcze Jezuskiem) napatoczę się na babinę, znającą odpowiedź na dręczące mnie pytania. Za jej wskazówkami jadę dalej - znajduję chałupkę, pole, obejście ... A więc siwa babunia, dla której tu przyjechałem, urodziła się w tej właśnie chatynce. Niewiele już tutaj zostało, dom chyli się do ziemi i niebawem się pewnie spotkają. Podchodzę bliżej, przedzieram się przez śnieg i jakieś uschnięte krzaki. W takich sytuacjach lubię czegoś dotknąć - drzwi, klamki, ławeczki, czegokolwiek. Może to śmieszne, ale łapię wtedy jakiś metafizyczny kontakt z tymi, którzy dotknęli tego wcześniej. Tak właśnie poznałem Stefana Banacha we Lwowie czy generała Hallera w Nadwórnej … Klamki są zawsze najlepsze. Nie muszę nawet otwierać drzwi ani wchodzić do środka - wystarczy spotkanie z klamką. Sto lat temu ktoś też na tę klamkę nacisnął. Może dumny ojciec, niosący swą nowo narodzoną córkę do jej pierwszego łóżeczka? Nie ma już tego ojca, nie ma już nawet tej córki, jednak klamka jest w całkiem niezłym stanie; gdy jej dotykam, czuję się tak, jakbym uścisnął mu rękę. Albo pogłaskał po główce to maleńkie dziecko.

Z obrzędowością jestem na bakier, pewnie z lenistwa, jednak wierzę w Boga. Tak po prostu i najzwyczajniej w świecie. Ściskam wiekową klamkę i odmawiam "Ojcze Nasz" a potem "Wieczny odpoczynek"; to jeden z nielicznych razów gdy nie mam poczucia, że te modlitwy w moich ustach brzmią drętwo i sztucznie. Wiatr wyje i sypie mi w twarz śniegiem, lodowata klamka parzy w rękę. Pora już iść.

- Tam na cmentarzu jeszcze stoją te stare groby. I une tam wszystkie leżą. Te wasze też ... - babina z walącej się chałupy doskonale odgaduje moje myśli. Zanim zdążyłem zapytać, sama powiedziała.

- Te moje też?

- No tak, te wasze, o które wy pytali. Tam są ich groby, wszystkich. Une tu żyli i tu umarli. A ta wasza, co wy pytali, to w wielką wojnę wyjechała, tak? Córka ich była, znaczy, czy wnuczka, czy kto tam drugi ...

Nie, nie wyjechała. Najpierw ją Ruscy posadzili na traktor w kołchozie, później zaś Niemcy wywieźli na przymusowy arbajt - najpierw do Estonii, potem zaś do Reichu. Po zakończonej wojnie zamieszkała w Warszawie. Do końca życia wspominała te swoje Pogiry.

- Tak. - mówię. - W Wielką Wojnę wyjechała. I nie wróciła.

- Ot, żyźn takaja ...

Grobów jednak nie znalazłem. Wbrew ostrzeżeniom (tam zasypane, nie dojedziecie, maszyny tam zawsze w śniegu ustają) - pojechałem na cmentarz. Przejechałem znów główną drogę, minąłem parę mocno już zdziadziałych chatynek w lewej części wioski i ...

I znalazłem się na Kołymie.

Purga, śnieżna zawieja, zadymka, wszystko jedno, jak ją nazywać. Mimo niebieskiego nieba powyżej, tutaj, na ziemi, wszystko było szarobiałe. Albo tylko białe. Skończyły się chatynki, skończyły się drzewa, skończyły się nawet dziwne, karłowate krzaczki. Zostałem tylko ja, droga, mój samochód i coś, co przypominało trąbę powietrzną oraz odwrócony ciąg odkurzacza w jednym. Już w chwili wejścia w to dziwaczne zjawisko wiedziałem, że nie jest dobrze, jechałem jednak przed siebie, gdyż droga sprawiała wrażenie przejezdnej. Po trzech kilometrach i parudziesięciu desperackich szarpnięciach wiedziałem na pewno, że nie tylko nie jest dobrze – jest całkiem fatalnie. Śnieżne szaleństwo skończyło się tak nagle, jak się zaczęło, ja zaś tkwiłem zagrzebany w śniegu z żałośnie wyjącym silnikiem. Dupa zbita na całej linii, proszę szanownych państwa …

Ten, kto nie zagrzebał nigdy samochodu w zdradliwym, zwietrzałym śniegu (czy choćby piasku), nie będzie wiedział o czym mówię. Przyjmie po prostu tezę, że gość nie poradził sobie z jazdą w trudnych warunkach, i cześć. Desperacko nie będę się bronił, w mojej technice jazdy były bez wątpienia jakieś luki (albo też we mnie samym w ogóle : widząc bielusieńkie pole ze śnieżnymi nawiewami o fantastycznych kształtach i do tego szalejące śnieżne zjawiska, należy spieprzać w cholerę a nie próbować przez te nawiewy czy zjawiska przejechać). Ja jednak w myślach się przeżegnałem, rozbujałem porządnie samochód i pomyślałem naiwnie, że nie będzie źle. Polna droga, którą tu przyjechałem była dość trudna, dałem jednak radę. Ta, znajdująca się kawałek za nawiewami też wyglądała nieźle. Trąbę powietrzną, połączoną z odkurzaczem plującym śniegiem, zwyczajnie olałem. Jedynym problemem była więc rozpadlina o długości jakichś dziesięciu metrów, pokryta dziewiczym lecz solidnie wyglądającym, a przede wszystkim zamarzniętym, śniegiem. Dałem więc nieco do tyłu, zrobiłem miejsce na planowany przeskok, rozkręciłem silnik i ustawiłem koła - i skoczyłem.

Byłbym pewnie przejechał, gdyby w połowie trzęsawiska nie obsunęły mi się te cholerne koła. Kontra kierownicą była, zdaje się, gwoździem do trumny tego występu, takim solidnym gwoździem, prawie bretnalem : zrobiłem sobie oto elegancki dołek w zdradliwym śniegu, z którego nawet zawodowcy z Dakaru mieliby małe szanse się wydostać. Wielka, amerykańska technika, napędzana czterolitrowym silnikiem, dającym czterem potężnym kołom równy, solidny napęd o mocy blisko dwustu koni smętnie jedynie pierdnęła parę razy, po czym odmówiła współpracy. Kolejne próby wydostania się z pułapki tylko pogorszyły sytuację. Zamiast łapać jakiekolwiek oparcie, koła drążyły coraz głębszą jamę w śniegu. Wykopałem zatem pracowicie wielką śnieżną dziurę, w której utknąłem razem z moją niezawodną, amerykańską terenówką. Kiedy dotarło to do mnie, miałem ochotę obić się własną pięścią. Jaś Fasola zapewne lepiej by sobie poradził.

Po dziesięciu minutach prób, smętna prawda dotarła do mnie ze zdumiewającą ostatecznością. Mogę próbować ustawiać koła w dowolnej pozycji, przełączać napędy, ruszać do przodu i tyłu - próżny trud. Równie dobrze mógłbym zatańczyć kankana - efekt zapewne byłby ten sam. Pośrodku trudnej (lecz ostatecznie przejezdnej), zaśnieżonej drogi, znajdowało się zdradzieckie zagłębienie. W warunkach letnich zapewne nieistotne, teraz jednak wypełnione dodatkowym ładunkiem śniegu - z wierzchu zwietrzałym i zastygłym, sprawiającym całkiem przyjazne wrażenie. W całej swej nieskończonej mądrości wjechałem dokładnie w środek tego zagłębienia, zaś moje próby wydostania się z pułapki naruszyły tylko zamrożoną, wierzchnią warstwę białości - pod twardym białym puchem był miękki biały puch, w którym właśnie osiadałem. Jeśli wcześniej miałem ochotę się obić pięścią, teraz należał mi się solidny bat. Gdy tak dumałem, mój samochód zapadł się dobre trzydzieści centymetrów w białe bagno i stęknął, jak krowa pełna mleka.

Ewakuacja.

Dzięki Bogu za wysokie zawieszenie. Kół wprawdzie już nie widać i śmierdzi paskudnie przepalonym olejem, wciąż mogę jednak otworzyć drzwi. Gloria Victis lub może always look on the bright side of life ... Gdy je otwieram, po raz drugi mam wrażenie, że znalazłem się na Kołymie. Drzwi błyskawicznie odfruwają ode mnie, jakby ważyły tyle, co puchowa poduszka, następnie zaś dostaję potężnie w łeb od Pudziana. Przepraszam. To nie Pudzian. To drzwi wróciły. Nieco zamroczony gramolę się z samochodu na śnieg i dostaję kolejny raz, tym razem w plecy. Lodowaty wiatr atakuje z każdej strony, wszędzie jest ten pieprzony wiatr. Gdy w desperacji usiłuję zamknąć drzwi, dostaję po raz trzeci. Tym razem chyba nokaut. Leżąc w śniegu zastanawiam się, kto mnie ostatnio tak upokorzył. Chyba Jacek Moreń w drugiej klasie podstawówki, kiedy skopał mi dupsko na oczach wszystkich koleżanek, przed którymi się popisywaliśmy . Jacek miał później przez pół roku potężne rwanie i opinię twardziela, ja zaś zbierałem tylko drwiące uśmieszki. Druga klasa podstawówki była jednak dawno temu. Teraz zaś leżę w śniegu, upokorzony przez własny samochód. Gdy wiatr cichnie na chwilę, udaje mi się wreszcie solidnym kopnięciem zamknąć te przeklęte drzwi. Zemściłem się. Resztką sił wstaję z białego ringu, nie dam się tak łatwo znokautować. Było blisko, lecz jeszcze nie pora. Patrzę nienawistnie na lewe koło.

- A w ryj chcesz ? - pytam desperacko i nieco naiwnie. Samochód, o dziwo, nie podejmuje wyzwania.

Brnę więc przez śnieg, wiatr i oślepiające słońce. Chyba w życiu tak nie kląłem na dobrą pogodę. Niebieskie niebo a słońce wysoko, wysoko, świeci pilotom w oczy. Mnie też oślepia i nie daje iść do przodu. Lodowaty wiatr robi sobie z moich uszu poligon, jest wszędzie. Już nigdy więcej nie zaśmieję się z widoku wielkiej, ruskiej, futrzanej papachy. Wiem teraz dokładnie, dlaczego i po co je wymyślono.

Trzy kilometry desperackiego marszu przez śnieg, wiatr i słońce trwają dwa wieki i kiedy docieram do pierwszych chałup (z perspektywy uziemionego samochodu wydawały się całkiem nieodległe, kolejny to dowód na to, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia), jestem chodzącym soplem. Nie ma chyba takiej części mojego ciała, której nie byłoby zimno, która nie byłaby w tę i z powrotem doszczętnie przewiana. Daję sobie uroczyste słowo honoru, że choćbym miał nawet nie znaleźć pomocy, nie przejdę tej drogi pieszo jeszcze raz. Najwyżej porzucę samochód i wszystko, co w nim, w tej lodowatej kupie białego gówna i wrócę do domu piechotą. Mam przy sobie paszport, pieniądze i telefon, reszta jest nieistotna. Nie przejdę ponownie tej drogi i już, koniec, kropka, wsio. Na pewno nie z własnej woli.

Wieś mi jednak nie sprzyja. Stoją tu trzy chałupy na krzyż, w żadnym obejściu nie widać samochodu. Tego samochodu, który za pomocą liny i dobrych chęci wyciągnie mnie z kłopotów. Do tego nikt nie otwiera drzwi. Mam jednak niejasne wrażenie, że nie trafiłem wcale do wymarłej wioski - ludzie siedzą w domach, ale nie chcą otworzyć. Dlaczego nie chcą ? Boją się ? Czy po prostu nie chcą ? Nie mam pojęcia. Resztką sił dociągam do głównej drogi. Wszystko mi już jedno. To główna trasa więc prędzej czy później ktoś się zatrzyma i pomoże.

Tyle, że jadąc tutaj, tą właśnie "główną" trasą, minąłem na odcinku pięćdziesięciu kilometrów ... dwa samochody. Dwa. A jeśli to były wszystkie dwa przewidziane na dzień dzisiejszy ? ...

Pogrążony w rozpaczy nie zauważam milicyjnego gazika, mijającego mnie w sporym pędzie. Kiedy się orientuję, jest już za późno. Macham rękami jak szalony, ale gazik jest ode mnie już dobre dwieście albo trzysta metrów. Podróżujący nim milicjanci musieliby mieć oczy z tyłu głowy, żeby mnie zauważyć. Zrezygnowany opuszczam ręce, a wtedy następuje cud.

Gazik ostro hamuje przed jakąś odległą chałupą, milicjanci zaś dostojnie wysiadają z jego wnętrza. Biegnę więc, macham rękami jak szalony, drę się w niebogłosy i usiłuję zwrócić na siebie uwagę. Wreszcie mnie dostrzegają i przystają w miejscu, patrząc w osłupieniu na wariata, biegnącego środkiem drogi, machającego rękami jak holenderski wiatrak i pokrzykującego coś pod wiatr. Środkiem drogi biegnę tylko dlatego, że próbując poboczem, boleśnie zaliczyłem dwa razy glebę. Po tej cholernej nawierzchni nie tylko nie da się jechać. Nie da się po niej również iść. A na pewno biec. W końcu jednak docieram do celu. Gdy tak dyszę, usiłując złapać jakiś rytm, odzywa się młodszy milicjant :

- Ty pijanyj ?

Mija parę minut, zanim złapawszy oddech udaje mi się wytłumaczyć, że nie, nie pijany i nie szalony. Posadziłem samochód w zaspie, utknąłem, pomóżcie, towariszczi milicjoniery.

Chłopaki drapią się po głowach, patrzą na mnie i zastanawiają pewnie, o co w tym wszystkim chodzi. Jest ich dwóch, są młodzi, nie mają więcej niż po dwadzieścia pięć lat, i mimo że noszą na sobie groźne, wzbudzające w Unii Europejskiej popłoch (a w każdym razie niechęć) milicyjne mundury Republiki Białoruś, wyglądają na zupełnie przyzwoitych, normalnych młodych ludzi. Jakoś nie kazali mi pokazywać paszportu, nie przeszukali, nie kazali nawet dmuchnąć w balonik ... Wyglądają za to na mocno zafrasowanych, zastanawiają się, jak mi pomóc.

- A gdzie wasza maszyna ?

Pokazuję palcem za siebie i w bok. Kiwają głowami ze zrozumieniem. No tak, miejsce znane … Na dorożników nie ma co liczyć. Pozostaje traktor w kołchozie. Kołchoz jest niedaleko. Chłopaki podejmują decyzję.

- Siadaj. - otwierają się tylne drzwi milicyjnego łazika. Jestem uratowany. Ale … Może wcale nie potrzeba traktora ?

- A wasz łazik nie uciągnie ? - pytam

Milicjanci po krótkiej naradzie dochodzą do wniosku, że możemy spróbować. Drogę, którą przeszedłem wcześniej na piechotę, klnąc na czym świat stoi, przemierzamy teraz w mgnieniu oka. Gdy podczepiają linę, mam ochotę poprosić ich o ustawienie się do zdjęcia. Nie chcę jednak przegiąć, nie teraz, nie mówię więc nic.

- Masz łopatę ? - pyta starszy milicjant. Ma na imię Sasza. Czy mam łopatę ? Boże drogi, a czy papież jest katolikiem ? W życiu nie wybrałbym się w drogę bez łopaty. Zresztą, miałem łopacianą misję w Pogirach … Oczywiście, że mam. Uprzedzam drugie pytanie. Deskę też mam. Gówno mi pomogła za pierwszym razem.

- Trzeba trochę odkopać. - oznajmia Sasza.

Faktycznie, samochód znów nieco się zapadł. Odkopuję więc, podczas gdy milicjanci palą papierosy, przyglądając się w milczeniu moim wysiłkom. Gdy wszystko jest już gotowe, ruszamy do wyciągania. Gazik szarpie i buksuje, po czym skacze gwałtownie do tyłu. Pękła lina.

Sasza zakłada ją jeszcze raz. I jeszcze raz. Za trzecim razem zakłada dwie liny. Czwartego razu nie będzie, pękły obie.

- Gawno.

Sam widzę, że gawno. Gazik jest sprawny, ale lekki, zaś moje granatowe nieszczęście, zagrzebane w śniegu po uszy, waży ponad trzy tony. Milicjanci odpuszczają.

- Zdies' tolko traktor ...

Jedziemy więc do kołchozu. Tak chciałem, cholera, zobaczyć tu jakiś kołchoz od środka, a nikt się nie kwapił, jak dotąd,
by mnie do niego zaprosić. Zawsze były jakieś wymówki, jakieś powody, by nie ... Straciłem już zupełnie nadzieję. A teraz jadę do białoruskiego kołchozu, rozparty wygodnie na tylnym siedzeniu białoruskiego milicyjnego gazika. Życie potrafi płatać najrozmaitsze figle.

Kołchoz wygląda na wymarły. W olbrzymich pomieszczeniach gospodarczych porykują krowy, słychać wrzask świń, grzecznie zaparkowane maszyny wszelakiego rodzaju śpią sobie spokojnie w oczekiwaniu kolejnego dnia pracy, jednak człowieka nie widać. Po dwukrotnym obejściu wszystkich możliwych dostępnych zabudowań i zakamarków jesteśmy pewni, że nie ma tu żywej, ludzkiej duszy. Ogarnia mnie zniechęcenie, jednak Sasza tylko kiwa głową i wyjmuje komórkę, po czym odchodzi na bok. Nie rozróżniam słów, brzmią jednak jak seria z kałasznikowa. Trzy minuty później nagle pojawiają się ludzie. Biegną ze wsi, biegną z chałup, materializują się nie wiadomo skąd. Jest wprawdzie sobotnie popołudnie, kołchoz jednak pracować powinien bez wychodnych. A nie pracował … Zdaje się, że niechcący narobiłem zamieszania. Zdaje się, że w poniedziałek ktoś będzie miał zdrowo przesrane. Ludzie widząc milicyjny gazik przed wejściem do kołchozu, niepewnie zwalniają. Ja czuję zaś, że chciałbym natychmiast się zapaść pod ziemię.

- Nazwisko ?
- Antonow !
- Imię ?
- Iwan !
- Otczestwo ?
- Siergiejewicz !
- Stanowisko ?
- Technik !
- .....
- .....
- .....
- .....

Sasza zapisuje wszystko w milicyjnym notesie, który, nie wiadomo skąd, nagle pojawił się w jego rękach. Ludzie stoją na baczność. Absurd sięga nieba. Dwóch milicjantów, tłumek speszonych kołchoźników i ja - nieudaczny towariszcz turist, który przez własną głupotę utknął w śniegu. I spowodował nalot. Tak, tak, już widzę, jak stąd dzisiaj wyjadę... Prędzej obiją mnie cepami, niż pomogą wydostać się ze śniegu. I, co gorsza, będą mieli całkowitą rację.

- Kto tu dyżurny ?
- Nina Wasiliewna !
- Gdzie ona ?
- W dyżurce !
- Paszli !

No i paszli. Sasza, jego kolega milicjant, technik Antonow Iwan Siergiejewicz i ja – sprawca całego zamieszania, teraz już jednak tylko mała wisienka na torcie. Przechodzimy przez cały kołchoz : krowy, świnie, rozwrzeszczany drób, wirówki do mleka, maszynownie, pomieszczenia socjalne, jakieś sekretne przejścia i łączniki, pozamykane na cztery spusty zanim docieramy do dyżurki. W dyżurce dwie kobiety i cała masa migającej na zielono elektroniki, jak z „Bajtka” dwadzieścia parę lat temu. Na ścianach wielkie zegary. Smród aż zatyka, ale to chyba nie dlatego atmosfera jest gęstsza niż skondensowane mleko.

- Imię ?
- Nina !
- Nazwisko ?
- Grzyb !
- Otczestwo ?
- Wasiliewna !
- .....
- .....

Całe to przesłuchanie doprowadza nas do jednego wniosku : otóż traktor w kołchozie jest. Są nawet cztery traktory. Możemy zobaczyć, jeśli chcemy, wszystkie zadbane i gotowe do pracy, wszystkie zatankowane pod korek i odpowiednio oporządzone. Mucha nie siada. Sęk w tym, że nie ma traktorzysty. Jak to nie ma ? Ano nie ma. Był, ale poszedł. Będzie jutro rano. Fałsz wisi w powietrzu i wszyscy, milicjanci, kołchoźnicy, nawet ja, wiedzą, że traktorzysta chrapie upojony czymś smacznym, gdzieś na terenie ogromnego kołchozu. Żyźń takaja . ... Jest jeszcze mlekowoz, ale już pełen mleka i za chwilę musi ruszać w drogę, żeby zdążyć to mleko rozwieźć przed jutrzejszym świtem. Poza tym mlekowoz jest, towariszcz lejtnant, troszkę za ciężki - utknąłby tam na amen i szkoda by była ... Wracamy więc do punktu wyjścia : ja zostaję z palcem w dupie, dodatkowo narobiłem zamieszania i postawiłem niechcący na nogi cały, Bogu ducha winny, kołchoz. Moje zbiorowe oko z poprzednich kartek tej historii stało się okiem nieprzyjaznym, jeśli nie wrogim. Starałem się i starali się inni, w żadnym wypadku nie zmienia to jednak mojej sytuacji - wciąż jestem tutaj, wciąż "utknięty", mój samochód zapada się coraz głębiej w śniegu a czas ucieka. Milicjanci wysadzają mnie przy głównej drodze i życzą powodzenia. Muszą jechać dalej, służba ...

- Stój tutaj, ktoś się musi zatrzymać. Tylko nie odchodź za daleko, bo zmarzniesz. Nie masz czapki. - mówi Sasza. Wygląda na zatroskanego. Wcześniej dzwonił na komisariat, by się upewnić, czy nie ma tam jakiegoś gruzawika. Nie ma gruzawika. Był jeden ale złamałsja. W tej sytuacji nie ma już żadnej możliwości. Sasza, z którym zdążyłem się trochę zaprzyjaźnić przez ostatnie dwie godziny, wyciąga kawałek papieru i zapisuje swój numer - prywatny, nie służbowy. - Gdybyś się do wieczora stąd nie wydostał, daj znać. Coś wymyślimy. Kiedy podaje mi karteczkę, jego teczka otwiera się i złośliwy wiatr porywa listy gończe z wizerunkami poszukiwanych białoruskich przestępców. Kolejnych dziesięć minut ganiamy tych papierowych przestępców po drodze krajowej z Lidy do Baranowicz. Gdy wszyscy są już ponownie zaaresztowani w służbowej teczce Saszy, przybijamy pożegnalną piątkę. Milicyjny gazik odjeżdża, włączając na chwilę dyskotekę na dachu - na pożegnanie, może na szczęście dla mnie. Będę go pewnie potrzebował.

Z białej pułapki uwolnił mnie Wiktor. Właściwie nawet nie Wiktor a jego przedpotopowy traktor. Zapytany o wiek traktora, Wiktor zamyślił się na chwilę. Trzeba by sprawdzić w papierach. Po kolejnej chwili namysłu dodał : Ja urodziłem się w 1949. On chyba chwilę później, ale niedługo. Gdzieś w latach pięćdziesiątych. Eto Sama bolszaja sowiecka technika.

No i faktycznie, traktor Wiktora to ta sama bolszaja ... Wszystkim prześmiewcom dedykuję taki obrazek : oto amerykański Ford, wyposażony we wszystko, co tylko można sobie wymyślić, zrobiony wyłącznie z materiałów najwyższej jakości, zapada się w śnieżnej pułapce, stęka później głucho, popiarduje żałośnie i milknie, pokonany. Oto wiekowy sowiecki traktor, zmontowany rękami ludu pracującego, którego sam wygląd sugeruje, że nie ma prawa ruszyć z miejsca, ku zdumieniu niżej podpisanego, rusza. Rusza na pomoc amerykańskiej technice. Rusza skutecznie, choć nie bez przygód.

Na podwórko Wiktora trafiam przy pomocy fartu (wreszcie, pierwszy raz dzisiaj). Miałem się nie ruszać z miejsca i czekać na pomoc, w razie zaś kompletnej porażki, zadzwonić do Saszy. To jednak w ostateczności. Po półtorej godzinie sterczenia na pustej drodze, którą nie przejechało nic poza jedną ładą (nawet nie próbowałem na nią machać, bo i po co), nogi weszły mi głęboko w tyłek, później zaś pod łopatki. Po kolejnych trzydziestu minutach miałem wrażenie, że coś mi zaraz odpadnie. Gdy zobaczyłem gościa, wyciągającego wodę ze studni na podwórku jednej z nieodległych chałup, nie wahałem się długo. Po co mam tu stać, gdy i tak nic nie jedzie ? To był strzał w dziesiątkę. Dowiedziałem się bowiem, że oprócz kołchozowych traktorów, jest tutaj nieco prywatnego drobiazgu. Prosto zatem przez wieś i aż do samego końca. Auuu ... Aż do samego końca ? Znowu trzy kilometry spaceru pod wiatr ? Litości ... Wyruszam jednak, w końcu ten kto stoi, zawsze się cofa. A ja muszę iść ( a najlepiej jechać) do Baranowicz. Znaczy, do przodu.

Wiktora znalazłem bez trudu. Na podwórzu stał traktor, wokół biegały kury, kaczki i jeszcze coś innego, gdakającego i pokrzykującego.. W drewnianej szopie pomrukiwała świnia. Wokół walały się tony najróżniejszego badziewia, zaś sam Wiktor stukał bez przekonania młotkiem w coś, co wyglądało, jak stary resor. Traktor stał na honorowym miejscu, otoczony ze wszystkich stron niewysokim, drucianym płotkiem. Żadnej bramy czy bramki w tym płotku nie było. Z jego kabiny zwieszała się dumnie czapa śniegu, zaś tylne, wielkie koło miało potężnego flaka. Nie ukrywam, że zwątpiłem, zanim otworzyłem usta. Urządzenie miało mniej więcej tyle lat, ile miałby teraz mój dziadek, dziadek zaś od pewnego czasu nie żyje ... Z drewnianej chałupy wydreptała żwawa staruszka, zaś Wiktor po wysłuchaniu mojej opowieści (opowiedziałem ją dzisiaj chyba po raz setny, aż dziw, że mi język nie stanął kołkiem) odłożył resor i rzucił w kierunku babiny :

- Matka, szto ty dumajesz ? Szto nada diełat’ ?
- Człowiek w potrzebie, człowiek ma problem. Pomóc nada, wsio ...

Babina powiedziała, co miała do powiedzenia i wlazła z powrotem do chałupy, Wiktor zaś odłożył młotek, odłożył resor, westchnął głęboko i poprawił czapkę.

- Matka skazała, nu tak i
pojechali … - oznajmił

- Tym pojedziemy ? - zapytałem, pokazując zabytkowy traktor w ogródku.

Wiktor się tylko uśmiechnął. - Eto antyk. On uże dwadcat’ let tak stoit’. Jest u mienia łuczszy. Paszli.

Paszli zatem. Jakakolwiek nadzieja (jeśli ją miałem w ogóle) zdechła w okamgnieniu, gdy zobaczyłem traktor, którym Wiktor zamierzał wyciągnąć mnie z zaspy. Jeśli to, co widziałem w ogródku było antykiem, to coś, co zobaczyłem teraz mogło być tylko jego pradziadkiem. Sama bolszaja sowiecka technika , kurwa jego mać .... Złom jakiś paskudny, a nie traktor. Wiktor niespeszony moim zwątpieniem wziął wiadro, napełnił je wodą, po czym najspokojniej w świecie otworzył pokrywę silnika, odkręcił jakiś korek i całą zawartość wlał do środka. Zdrętwiałem z wrażenia.

- Wiem, że w Związku Radzieckim wymyślono wiele różnych rzeczy, jednak nie słyszałem że wymyślili tam traktor, jeżdżący na wodę ...

Wiktor zbył mnie uśmiechem.

- To jest chłodzenie, przyjacielu. Inaczej silnik się ugotuje i wyleci w powietrze.

W porządku, nie pytam. Jeżeli traktor na wodę jest w stanie sprawić, że wyjadę stąd wreszcie, jedźmy traktorem na wodę.

Traktor wypił jeszcze dwa wiadra wody. Potem dostał szklaneczkę ropy, niewielką, przysłowiowe, tutejsze sto gram. Potem zaś kolejne wiadro.

Po całej serii czarów, grzebania patykiem w silniku, bezustannego wymieniania zalanych świec, naciskania przeróżnych dźwigienek, sapania i zaklinania, Wiktor uruchomił swój traktor. Zajęło to dokładnie dwie godziny i trzydzieści sześć minut. Urządzenie miało bardzo prosty rozrusznik : konopna linka zawinięta na kole zamachowym plus silne pociągnięcie. Jedno, drugie, piąte, trzynaste ... Człowiek ten miał świętą cierpliwość, bizantyjskiej chyba proweniencji : - Nie pereżywaj, Krisztof, odpali. Zawżdy odpala ... Mnie po dwudziestu minutach trafił szlag, on zaś szarpał tę linkę i szarpał i szarpał ...
Z tą samą, niewzruszenie pewną, obojętnością i pewnością boskiego porządku wszechrzeczy. Za sto pięćdziesiątym, może trzysta trzydziestym a może pięćsetnym szarpnięciem, stary traktor huknął nagle jak armata, zagdakał i rozgadał się równą pracą wielkiego silnika, napojonego wcześniej trzydziestoma litrami wody. Dalsza część opowieści jest już przewidywalna. Pojechaliśmy antycznym wynalazkiem przez białe pola, a przez dziury po szybach upierdliwy wiatr do końca usiłował urwać mi głowę, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że znów przegrał. Zaczepiliśmy stalową linę do sprzęgu przyczepy i wyciągnęliśmy cud amerykańskiej techniki z białoruskiego śniegu. Tak oto zamanifestowała się w całej swej okazałości wyższość wyśmiewanego, sowieckiego badziewia nad naszpikowanym elektroniką cudem technicznym z drugiego końca wolnego świata. Gdy żegnałem się z Wiktorem, był wyraźnie zażenowany moją wylewną wdzięcznością. Stanowczo odmówił przyjęcia jakiejkolwiek gratyfikacji. Jedyne, co udało mi się wepchnąć mu w spracowane ręce, to bombonierka dla starej matki. Uśmiechnął się melancholijnie.

- Matka lubit’ szokoład ... Spasiba.

- Wiktor, dziękuję. Nie mam słów, żeby powiedzieć, jak bardzo mi pomogłeś, jak bardzo ci jestem wdzięczny …

- Człowiek potrzebuje pomocy, człowiekowi trzeba pomóc ... Wsio.

Wziął bombonierkę pod pachę, wdrapał się do kabiny i pojechał przez pola z powrotem do swej starej matki, która lubiła czekoladę. Przedtem jednak pozwolił sobie zrobić zdjęcie. Z traktorem. Stanął przed nim dumnie z bombonierką pod pachą, jak na szkolnej akademii ku czci Włodzimierza Iljicza Lenina.. Widok, jaki zapamiętuje się do końca życia.

Zmierzchało już, gdy wydostałem się z Pogir. Nie dotarłem, co prawda, na cmentarz, swoje jednak zrobiłem. I zobaczyłem.
Do Baranowicz dotarłem oczywiście koszmarnie spóźniony i jedynym, co udało mi się tam zdziałać tego dnia, było pokiwanie ręką na powitanie betonowemu Wodzowi Rewolucji, stojącemu niewzruszenie na głównym placu miasta od dziesiątków lat. Tuż obok kina z wielką, świecącą reklamą najnowszego Bonda. Później zaś poszedłem na pizzę. W Baranowiczach robią ją chyba najlepszą w całej Białorusi - we włoskiej pizzerii tuż za betonową lewą pachą Włodzimierza Iljicza..

I niech ktoś złe słowo powie przy mnie na Białorusina. Psami poszczuję albo obiję kijem. A na pewno zwyzywam ...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Białoruskie impresje, część 2. Sama bolszaja sowiecka technika... - Nasze Miasto

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto