18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Chiny - osiem dni w Tybecie (11.10.2010)

Redakcja
Turkusowe wody Jeziora Yamdrok.
Turkusowe wody Jeziora Yamdrok.
"Jakie jest najpiękniejsze miejsce w Chinach? Oczywiście Tybet" - odpowiedział nam znajomy Chińczyk, który okrążył swój kraj samochodem w dwa miesiące. Jeśli ciekawi was ta najwyżej położona kraina na świecie, możemy potwierdzić że ludzie tam są bardziej fascynujący, świątynie mocniej wypełnione wiarą, a natura czystsza, niż człowiek jest to sobie w stanie wyobrazić.

Towarzysza podróży poznam od zaraz

Wjechanie do Tybetu jest znacznie trudniejsze dla obcokrajowca niż mieszkańca Chińskiej Republiki Ludowej. O indywidualnym, niezorganizowanym pobycie można zapomnieć. Zasłyszane historie o turystach, którzy dostali się tam opłotkami i jakimś cudem przetrwali parę dni może i są prawdziwe, ale wątpię czy podróżowanie w ciągłym stresie z obawy bycia złapanym należy do przyjemności. Zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest znalezienie agencji, która po wykupieniu wycieczki załatwi imienne zezwolenia, niezbędne dla swobodnego poruszania się po regionie. Najlepszym miejscem poszukiwania ofert wycieczek jest miasto Chengdu, położone na przedsionku Wyżyny Tybetańskiej, w którym to znajduje się również stacja kolei do Lhasy. Dla agencji turystycznej wycieczka grupowa może równie dobrze składać się z jednej osoby. Im mniej osób jednak, tym większe koszty pokrycia wydatków na obowiązkowego przewodnika, czy wynajęcie samochodu (korzystanie z komunikacji publicznej poza Lhasą jest dla obcokrajowców zabronione). W niektórych agencjach czy hostelach rozwieszone są więc tablice ogłoszeniowe, gdzie turyści szukają towarzyszy do wspólnej podróży. My mieliśmy dużo szczęścia i nie musieliśmy czekać nawet piętnastu minut. Gdy tylko wstaliśmy od biurka w agencji, podeszło do nas małżeństwo z Malezji oferując swoje towarzystwo. Nie tylko nasza wyprawa staniała do całkiem przyzwoitej ceny, ale i zyskaliśmy wspaniałych kompanów, z którymi dzieliliśmy wszystkie zachwyty i nieliczne rozczarowania.

Emei Shan - pielgrzymka po wschód słońca

Po załatwieniu formalności do wyjazdu pozostały nam jeszcze trzy dni. Postanowiliśmy więc wybrać się w okoliczne góry Emei Shan, w których znajdują się najsłynniejsze klasztory chińskiego buddyzmu. "Ta góra cię zabije. Jeśli nie zrobią tego małpy, zrobią to schody" - taki złowieszczy napis zastał nas w małym hostelu u podnóża góry. Sam szczyt "Golden Summit" położony na wysokości 3077m n.p.m. wieńczy taras, z którego każdy koniecznie chce oglądać wschód słońca. Można to oczywiście zrobić bez żadnego wysiłku, wyjeżdżając tam kolejką i nocując w ekstra drogim hotelu pod szczytem. Potrawy smakują jednak najlepiej, gdy się jest najbardziej głodnym, zamiast wygód wybraliśmy więc dwudniową mozolną wspinaczkę.

Małpy, jak się okazało, nie stanowią wielkiego zagrożenia. Gromadzą się w kilku miejscach obleganych przez turystów szukając błyszczących prezentów. Jeśli więc z twojej kieszeni wystaje chociaż kawałek kolorowego opakowania, możesz być pewien że padnie ono łupem przebiegłego makaka. Natomiast tysiące schodów rzeczywiście stały się dla nas nieomal gwoździem do trumny. Pokonywane jeden za drugim w ślimaczym tempie wydawały się ciągnąć bez końca. Pot lał się z nas strumieniami, a niesiony plecak zdawały się wypełniać kamienie. Dość powiedzieć, że podczas dwóch dni na Emei Shan schudłem prawie trzy kilogramy.

Świt na szczycie przywitałem z wielką radością. Emanujący światłem złoty uśmiech Buddy był mistycznym ukoronowaniem górskiej pielgrzymki i nie przeszkadzały mi już nawet wrzaski Chińczyków wychodzących z luksusowych hoteli, żeby zrobić sobie zdjęcie ze wstającym słońcem.

Pociąg do Lhasy

"Linia kolejowa do Lhasy jest najwyżej położona na świecie, kosztowała ponad cztery miliardy dolarów, posiada 160 kilometrów mostów i wiaduktów wzniesionych ponad granicą wiecznego lodu" - powtarza jak mantrę spiker w wagonie na przemian z przebojem muzycznym pod tytułem "Jak pięknie jest jechać pociągiem przez Tybet.

Kolej to nowe życie Tybetu, katalizator rozwoju regionu pod chińskim przywództwem. Wcześniej do Lhasy można się było dostać jedynie dzikimi i niebezpiecznymi drogami, teraz w ciągu dwóch dni napływowi Chińczycy i zagraniczni turyści spokojnie zdążają w kierunku stolicy nowoczesnym i wygodnym pociągiem. Po przejechaniu miejscowości Xining krajobraz powoli zaczyna się zmieniać. Wielkie cyprysy zastąpione zostają mniejszymi drzewami, zazielenione wcześniej pagórki - odsłaniają coraz większe połacie jałowej ziemi. W końcu, kiedy docieramy nad ranem do najwyższego punktu przejazdu - przełęczy Tanggula (5072 m n.p.m.) naszym oczom ukazuje się widok wprost z epoki polodowcowej. Ośnieżone szczyty gór, kamienne głazy i wartkie potoki to jedyne elementy surowego krajobrazu. Wcześniej, tuż po osiągnięciu wysokości 4000m n.p.m. spiker prosi pasażerów aby poruszać się powoli, nie palić papierosów oraz wdychać głęboko wpuszczany do pociągu tlen. Wszystko po to, żeby zminimalizować ryzyko choroby wysokościowej. Rzeczywiście trudności z oddychaniem i ogólne osłabienie są odczuwalne, zwłaszcza tuż po przebudzeniu. Baliśmy się nawet zamawiać piwo do obiadu, aby nie obciążać dodatkowo naszych organizmów i tym bardziej podziwialiśmy Chińczyków, którzy łamiąc pociągowy zakaz, schowani pod kocem pociągali sobie dymka raz po raz.

Lhasa - mantra pod lufą karabinu

Wysiadając na peronie w Lhasie człowiek od razu ma poczucie, że znalazł się w specyficznym miejscu. Dworzec kolejowy jest ogromny, czysty i kompletnie pusty. Po jego terenie, szczelnie otoczonym przez wojsko, nie ma prawa poruszać się nikt oprócz przyjezdnych podróżnych. Dopiero po dokładnym sprawdzeniu paszportów i specjalnych pozwoleń, możemy wyjść na spotkanie z przewodniczką czekającą karnie za strzeżonymi rogatkami.

Jadąc samochodem przez miasto żarliwie chłonąłem widoki za oknem. Chińska dzielnica zaskoczyła mnie pozytywnie na tle widzianych wcześniej miast Państwa Środka. Rozległe aleje, czyste chodniki i parki wskazywały, że Chińczycy dążą do symbiozy z tubylcami i nie zalewają Tybetu tandetą. Na moje spostrzeżenie nasza tybetańska przewodniczka spytała jednak zdziwiona: "Jesteś tego pewien?"

Stare miasto (tybetańska część Lhasy) tak jak i dworzec kolejowy szczelnie otoczone jest wojskowymi rogatkami. Powodem takiej sytuacji jest obawa Chińczyków przed powrotem protestów związanych z wydarzeniami w 2008 roku. Wprost przeciwnie do zamierzeń jednak widok żołnierzy z karabinami straszy i wzbudza od razu antychińskie nastroje. Ulice starej Lhasy niezmiennie wypełniają Tybetańczycy odprawiający swoją korę (rodzaj procesji) wokół świątyni Jokhang - najstarszej w mieście. Mechanicznie kładąc się na ziemi, to znów wstając, powtarzają przy tym pod nosem mantrę. Dzień w dzień spędzają na modłach po kilka godzin. Oprócz nich ulice zapełniają również natrętni sprzedawcy pamiątek oraz ubrana w skórę, farbowana tybetańska młodzież dodając miejscu bardziej świeckiego kolorytu.

Pałac Potala na podsłuchu

Na wyretuszowanych w Photoshopie pocztówkach Pałac Potala jawi się jako największa budowla na świecie. Mimo to oglądany w rzeczywistości nie przestaje wywierać wrażenia. Zbudowany pierwotnie przez króla Songsten Gampo stał się później siedzibą dalajlamów, duchowych i politycznych przywódców Tybetu. Większa część pałacu jest zamknięta dla turystów, a i tak uważne zwiedzanie zajmuje powyżej dwóch godzin. Zachwycają przede wszystkim sale audiencyjne dalajlamów, które niegdyś odwiedzić mógł każdy Tybetańczyk, proszący o błogosławieństwo najświętszego. Zadziwiają ogromne, szczerozłote stupy - grobowce kolejnych następców tronu. Dla nas - Europejczyków, to symbol luksusu i bogactwa, kłócący się z surową etyką buddyzmu. Dla Tybetańczyków to symbol oddania i wiary ludzi, którzy przekazywali dobrowolnie rodzinną biżuterię na godny pochówek dla duchowego przywódcy. Smutnie patrzeć na wiernych, którzy nadal przychodzą do pałacu, aby pomodlić się do swojego patrona, podczas gdy Chińczycy usilnie starają się przekształcić Potalę w muzeum zamierzchłej epoki. W sali poświęconej obecnemu Dalajlamie kręci się pełno tajniaków podsłuchujących wszystkie rozmowy. Jeśli nasza przewodniczka wspomniałaby o nim choćby słówkiem, cała jej rodzina mogłaby stracić pracę. Na każde niewygodne pytanie Dowa odpowiada więc zdawkowo: "It is difficult..." lub milczy porozumiewawczo. Tak jak wtedy, gdy podczas wizyty w letniej rezydencji ostatniego Dalajlamy, widząc angielskie radio zapytałem o film "Siedem lat w Tybecie".

W Tybecie dorasta się szybciej

Naszą przewodniczkę Dowę lubią wszyscy mnisi. Częstują ją świeżymi owocami lub kawałkami tsamby ( zmielonego, uprażonego jęczmienia wymieszanego z herbatą). Lubią ją, ponieważ mówi prawdę w przeciwieństwie do chińskich przewodników, powtarzających bujdy ze specjalnie spreparowanych podręczników. Dowa w wolne dni przychodzi do świątyń i wypytuje mnichów dokładnie o kwestie wiary. Dzięki temu z anielską cierpliwością tłumaczy później turystom zawiłości hierarchii Budd, Bodhisattv i innych tybetańskich świętych.

Dowa ma dwadzieścia dwa lata, ale wszyscy widzą w niej już dorosłą kobietę. Jako najstarsza siostra w rodzinie musi przejąć na siebie obowiązki rodzica dla młodszego rodzeństwa. Potajemnie, żeby nie martwić rodziców, przesyła studiującemu bratu pieniądze, które ten zarzeka się oddać w przyszłości. Nie wiadomo jednak, czy nie pójdzie w ślad tybetańskich mężczyzn, którzy wszystkie posiadane pieniądze przegrywają na grze w majonga.

W pracy Dowa musi układać się z wojskowymi, użerać z szalonymi kierowcami i spełniać zachcianki wybrednych turystów. Raz zapytałem o najdziwniejszą prośbę skierowaną do niej od turysty. Odpowiedziała, że część z nich przyjeżdża do Tybetu z misją naprawiania świata. Chcą wywieszać flagi wolnego Tybetu, spotykać się z mnichami i prowadzić agitację. "Oni tak czy siak po kilku dniach wyjadą, a ja tu muszę jakoś przetrwać" - podsumowała w końcu pochmurno.

Czomolungma i jej śnieżne siostry

Kilka razy do roku w bezchmurny dzień z przełęczy Nam-la wyłania się pięć śnieżnych sióstr zamieszkujących dach świata: Makalu, Lhotse, Czomolungma, Cho Oyu oraz Xixiabangma. Żeby jednak dostać się do bazy pod najwyższą z nich, znaną jako Mt Everest, trzeba pokonać trzysta kilometrów krętych górskich serpentyn. Po drodze mija się lodowiec Karola, którego zimny jęzor wystaje na dotknięcie ręki, oraz najpiękniejsze na świecie (według Asi) turkusowo błękitne Jezioro Yamdrok. Trzeba również przewalczyć nasilające się z godziny na godzinę skutki choroby wysokościowej. Jeśli kiedykolwiek będziecie planować dłuższy pobyt na wysokości powyżej 4000m n.p.m. (ciśnienie atmosferyczne ok 550 hPa) nie wierzcie żadnym opowieściom o piciu ziółek, żuciu tajemniczych liści, czy połykaniu innych korzeni. Tylko lek o nazwie Diomox pomógł nam pokonać ból głowy najgorszy w całym dotychczasowym życiu.
Baza pod Mt Everestem wydaje się być jednym z najpilniej strzeżonych miejsc na świecie. W drodze do niej dosłownie co kilka kilometrów trzeba raz po raz na wojskowych rogatkach pokazywać paszport i niezbędne zezwolenia. Turysta "amator" może jedynie poruszać się w obrębie ściśle wyznaczonych granic, których przekroczenie grozi wysoką karą finansową. W sumie trudno się dziwić, w końcu na świecie nie brak szaleńców, którzy na Czomolungmę chcieliby wspiąć się za darmoszkę (profesjonalne zezwolenie kosztuje kilkadziesiąt tysięcy dolarów).

"Jesteście naprawdę szczęściarzami" - powtarzała raz po raz Dowa, kiedy robiliśmy zdjęcia góry na tle zachodzącego słońca. Podobno taka pogoda zdarza się jedynie kilka dni w sezonie i nie wiadomo było czy rankiem nie zastaniemy jedynie kłębiastych chmur. Całą noc przeleżeliśmy opatuleni szczelnie w namiocie tybetańskich nomadów, raz po raz wychodząc na mróz aby zobaczyć czy na niebie wciąż lśnią gwiazdy. "Musimy mieć czyste serca i umysły" - powiedziałem Dowie w duchu buddyzmu, kiedy poranne słońce powoli oświetlało wyraziste kontury Mt Everestu.

Może to złudzenie wywołane ogólnym podnieceniem, ale wierzący człowiek czuje się tu bliżej Boga. "Można tu być krótką chwilę lub zostać na zawsze" - stwierdziłem przypominając sobie himalaistów , których na granicy nieba i ziemi przyjęły do siebie "śnieżne siostry".

W Shigatse ma się czterech ojców

Shigatse to miasto kultywujące dawne tradycje tybetańskie, odrębne od zmodernizowanej Lhasy. Najbardziej oryginalnym przejawem kultury Shigatse jest zawieranie poligamicznych małżeństw. Jeśli w rodzinie jest czworo braci, wszyscy oni biorą sobie za żonę jedną lub więcej córek z innej rodziny. Kiedy w takim małżeństwie pojawi się dziecko, najstarszy z braci przyjmuje rolę ojca, a reszta zowie się wujkami. Układ taki wynika z bojaźni o majątek, który w innym wypadku po śmierci rodziców musiałby zostać podzielony. W małżeństwie poligamicznym natomiast wszystko dosłownie "zostaje w rodzinie". Ów "hipisowski" związek najgorzej odbija się jednak na dzieciach. Przyjaciółka Dowy jest podobna toczka w toczkę do jednego ze swoich "wujków", mimo to jako córka występuje zawsze przed najstarszym bratem. Aby nie powodować niezręcznych sytuacji kupuje więc wszystkim na święta te same zestawy prezentów.

Tybetańczycy do muzeum

Błękitne oczy Buddy emanują spokojem. Jego delikatny uśmiech jest najczystszym wyrazem boskiego błogosławieństwa. Mimo to religia, która wyniosła Buddę na ołtarze staje się dla Tybetu ciężarem. Klasztor Tashilunpo w Shigatse jest odwieczną siedzibą panczelamów - drugich po dalajlamach duchowych przywódców Tybetu. Kiedy Czternasty Dalajlama uciekł do Indii w 1959 roku, to właśnie panczelamowie stali się najważniejszą kartą Chińczyków w grze o Tybet. Dziesiąty Panczelama, długotrwale więziony, został w końcu otruty po krytycznych wypowiedziach wobec władz w Pekinie. Obecny - Jedenasty Panczelama jest jeszcze nastolatkiem trzymanym przez Chińczyków pod kloszem. Raz do roku może jedynie na tydzień przyjechać do swojej dawnej siedziby i spotkać się z tybetańskimi mnichami. Spytałem w związku z tym Dowę kogo Tybetańczycy cenią wyżej: Dalajlamę czy Panczelamę. "Nic nie rozumiesz" - odpowiedziała gniewnie - "wszyscy są objawieniem boskiego miłosierdzia, nie robimy podziałów na lepszych i gorszych". Prawda jest jednak inna. Dalajlamowie zawsze byli w centrum rozgrywek politycznych, niejednokrotnie truci przez swoich przeciwników. Spętani doktrynami buddyzmu nie mogli umocnić swojej władzy i w końcu upadli, podbici przez silniejszego sąsiada. Teraz Chińczycy sterują Panczelamą, aby zalegitymizować swoją władzę w Tybecie. Czekają również na śmierć Dalajlamy, aby wybrać nowego i ukształtować go według własnych reguł.

Taktyka Pekinu wobec mieszkańców Tybetu wydaje się prosta. Przy bardzo ograniczonej możliwości otrzymania paszportu stali się więźniami we własnym kraju. Nie mogą opowiadać o swojej historii, nie mogą wydawać książek. Wszelkie funkcje odpowiedzialne za rozwój regionu Chińczycy powierzają swoim przedstawicielom, natomiast Tybetańczyków chcą zamienić w lud z zamierzchłych czasów, stanowiący atrakcję dla zagranicznych turystów. Oczy Buddy, choć piękne nie są już w stanie zmiękczyć ich serc.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Chiny - osiem dni w Tybecie (11.10.2010) - śląskie Nasze Miasto

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto