18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Chiny - pożegnanie bez sentymentów (22.10.2010)

Redakcja
Siedmiokilometrowa "Srebrna Plaża" na wyspie Hailing.
Siedmiokilometrowa "Srebrna Plaża" na wyspie Hailing. fot. Asia i Grzegorz Zalescy.
Po dwóch miesiącach pobytu żegnamy się w tej relacji z Chinami. Na cichej wysepce Hailing pozbieraliśmy w jedną całość mieszane odczucia co do tego kraju. Nie znaczy to jednak, że zwolniliśmy tempo zaliczając przy okazji dwa kolejne "państwa": Hong Kong i Makau.

Wyspa Hailing pod ostrzałem fajerwerków

Na przełomie września i października Chińczycy obchodzą dwa ważne święta: Święto Księżyca (na którym oparty jest chiński kalendarz) oraz kolejną rocznicę założenia Chińskiej Republiki Ludowej. Dla zwykłego Chińczyka znaczy to tyle, że może się w końcu udać na dwutygodniowe wakacje. Dla zagranicznego turysty - przepełnione pociągi i hotele, tłumy przy każdej atrakcji turystycznej, oraz nagły wzrost cen. Pierwotnie w tym okresie zaplanowaliśmy pobyt w Hong Kongu, jednak w ostatniej chwili zmieniliśmy zdanie i postanowiliśmy na odludnej wysepce Hailing przeczekać zmasowany napór Chińczyków.

Malutka wyspa Hailing leży pośrodku wybrzeża Morza Południowochińskiego i jest praktycznie nieznana turystom, w przeciwieństwie do ogromnej wyspy Hainan, określanej mianem Karaibów Chin. Jechaliśmy więc na wyspę Hailing z nadzieją znalezienia małego, przytulnego guesthouse'a przy pustej i dziewiczej plaży. Niestety w miasteczku Zhapo zastaliśmy jedynie duże hotele, w których cena szybowała z prędkością światła w granice pięciuset złotych za noc, ilekroć pojawialiśmy się przy recepcji. Ze zwieszonymi głowami, w perspektywie spędzenia czterech dni w portowym mieście, postanowiliśmy jeszcze podjechać na Srebrną Plażę kuszącą pięknymi widokami w folderze reklamowym. Po przybyciu na miejsce zamiast opisanych w broszurce resortów zastaliśmy jedynie opuszczone ruiny straszące powybijanymi oknami. I właśnie w tym przedziwnym miejscu naszym oczom ukazał się upragniony widok - malutki guesthouse przy pustej plaży. Ceny pokoi były dla nas wciąż zabójcze, jednak właściciel okazał się również prowadzić wypożyczalnię namiotów dla amatorów wypoczynku pod chmurką. Wypożyczyliśmy więc dwa namioty i rozbiliśmy się na plaży przypominając sobie licealne czasy. Pierwsza noc stała się próbą przetrwania. Wieczorem chińscy sąsiedzi pokazali nam jak świętować pełnię księżyca, wystrzeliwując dziesiątki petard tuż nad naszymi głowami. Kiedy festiwal fajerwerków się skończył, zerwał się porywisty wiatr, poważnie naruszając wątłą konstrukcję chińskiego namiotu. Po wichrowej nocy przenieśliśmy się jednak nad ranem w osłonięte miejsce i już bez przeszkód mogliśmy się cieszyć słonecznym plażowaniem. W dodatku, gdy tylko w przyhotelowej restauracji poznaliśmy przyjaciela szefa, jakość obsługi polepszyła się, a ceny posiłków staniały. Dla przyjezdnych Chińczyków stanowiliśmy zresztą nie lada atrakcję i nie obyło się bez licznych toastów za przyjaźń polsko-chińską. Niestety trzeciego dnia spadł deszcz, nasze wodoodporne namioty zaczęły przemakać i musieliśmy się ewakuować z powrotem do miasta.

Hong-Kong, czyli Chińczycy w irlandzkim pubie

Kiedy po przekroczeniu granicy Chin z Hong-Kongiem kierowca autobusu wjechał na lewą stronę drogi, zaczęliśmy dostrzegać, że jesteśmy już w dawnej kolonii brytyjskiej. Na pierwszy rzut oka widać, że Hong Kong na każdym kroku nasycony jest wyspiarską cywilizacją. Znaki drogowe, dwupiętrowe autobusy, reklamowe billboardy niczym nie różnią się od tych z londyńskiej ulicy. Dzieci spacerują po szkole w "oksfordzkich" mundurkach, a dorośli swobodnie rozmawiają wystając z butelką piwa przed irlandzkim pubem. Aż trudno byłoby uwierzyć, że Brytyjczycy opuścili to miasto trzynaście lat temu, gdyby nie liczne tradycyjne witryny chińskich sklepów, wyłamujące się z nakazu dwujęzycznych napisów.

Sytuacja polityczna Hong-Kongu przypomina z naszej historii istnienie Wolnego Miasta Gdańsk. Po wygaśnięciu brytyjskiej licencji na te tereny w 1997 roku Hong-Kong powrócił do Chin i jednocześnie stał się odrębnym pseudo-państwem, z autonomią we wszystkich dziedzinach za wyjątkiem polityki zagranicznej i sił zbrojnych. Nawet Chińczycy nie mogą zrozumieć, dlaczego przy wjeździe do tego państwa-miasta muszą wykupić wizę i wymieniać yuany na egzotyczne dolary hongkońskie (dokładnie rzecz ujmując obowiązuje ich wiza przy pobycie dłuższym niż tydzień). Jakie są więc powody, że władze w Pekinie tak pieszczą się z Hong-Kongiem i nie przyłączą go całkowicie do swojego terytorium? Odpowiedzi można poszukać w bogato wyposażonym Muzeum Historii Hong-Kongu.

Do pierwszej połowy dziewiętnastego wieku, przed nadejściem Anglików obszar ten był zapyziałą, bezludną dziurą. Po powstaniu kolonii cała napływowa ludność wychowała się już na europejskich wzorcach. W dodatku po 1949 roku Hong-Kong stał się azylem dla prześladowanych przez dyktaturę Mao zwłaszcza w mrocznych czasach rewolucji kulturalnej. Dlatego prawie siedmiomilionowa społeczność miasta jest bardzo wrażliwa na podporządkowanie się twardym rządom w Pekinie. Mimo to "Specjalny Region Administracyjny Hong-Kongu" został ustanowiony na pięćdziesiąt lat. Po tym czasie , jeśli nic się nie zmieni, na ulicach zawisną czerwone flagi, angielskie napisy zostaną zastąpione przez chińskie znaczki, a dzieci zamiast "oksfordzkich" mundurków założą szarfy pionierów.

Kowloon jak małe Delhi

Dzielnica Kowloon, w której znajdował się nasz hostel, stanowi od lat naturalne siedlisko dla przybyszów z Indii i krajów afrykańskich. W owym "małym Delhi" według hinduskich zwyczajów pełno jest więc naganiaczy próbujących zwieść turystę do "eleganckiego hostelu", najlepszego w okolicy. Jest to tym bardziej frustrujące, że w jednym ogromnym budynku może zmieścić się przynajmniej dwadzieścia hosteli czasem ze zdublowanymi nazwami. Sam właściciel naszego prowadził jeszcze trzy inne na tym samym piętrze. Wszystko to podobno z powodu przepisów zakazujących posiadania hostelu z ilością pokoi większą niż osiem.

Kiedy wkracza się do takiego mrówkowca można zrozumieć w jaki sposób na 1100km kwadratowych zmieściło się siedem milionów ludzi. Na parterze aż buzuje od okrzyków naganiaczy, handlarzy elektroniką, i sprzedawców kebabów. W niekończącym się labiryncie wyższych kondygnacji znajdują się hostele, hinduskie firemki, salony fryzjerskie, restauracje, pralnie i całe mnóstwo innych miejsc o nieodgadnionym przeznaczeniu. Najważniejszymi urządzeniami w budynku są więc windy kursujące nieprzerwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wywożąc na wyższe piętra przeróżnej maści towary, mieszkańców i gości hotelowych. W godzinach szczytu ustawiają się do nich kilkunastometrowe kolejki, których porządku pilnują spokojni ochroniarze. Każdy centrymetr kwadratowy w Hong Kongu jest na wagę złota. Po wejściu do hostelowego pokoju zastaliśmy łazienkę rozmiarów spiżarni, a z łóżka mogłem swobodnie przycisnąć nogą każdy włącznik do światła. Leżąc tak, wciśnięty pomiędzy maleńkie okno a drzwi, próbowałem sobie wyobrazić życie w tej klitce wielodzietnej, chińskiej rodziny.

Złotego rolexa tanio sprzedam

Ulicznego przechodnia w Hong Kongu oślepiają witryny sklepów wypełnionych tym, czego wszyscy szukają w tym mieście najbardziej - tanią elektroniką. Nazwy Canon, Sony, czy Panasonic świecą się w każdej ulicznej budzie, w której na półkach stoją najnowsze zdobycze światowej techniki. Początkowo i nas ogarnął szał zakupów, jednak kiedy odwiedzając "bezpieczny" sklep (czyli taki, który po zakupie nie ładuje do pudełka podstawionej tandety) nie mogliśmy porozumieć się z nieprzyjemnym sprzedawcą, doszliśmy do wniosku, że lepiej wydać trochę więcej pieniędzy we własnym kraju i potem spać spokojnie.

Oprócz sprzętu elektronicznego w Hong Kongu królują również drogie zegarki i szyte na miarę garnitury. Każdy turysta płci brzydkiej, nawet jeśli wygląda jakby właśnie wrócił z dżungli, jest dla hinduskiego naganiacza idealnym klientem na zakup złotego Rolex'a lub jedwabnej marynarki. Nie wiem ile razy usłyszałem zdania typu: "Hello Mister, do you want a watch?", albo "Nice suit for you". Po dziesiątym razie przestałem kompletnie zwracać na nie uwagę.

Makau - Las Vegas wschodu

Jeżeli już Hong Kong wydaje się sztucznym tworem, oderwanym od chińskiej rzeczywistości, to Makau jest wyspą jak z bajki napisanej w języku portugalskim. Ten malutki kawałek lądu został podarowany Portugalczykom przez chińskiego cesarza w 1557 roku jako nagroda za przepędzenie z tych terenów uciążliwych piratów. Odtąd stał się ważnym dla Europy portem handlowym, jednak po rozbudowaniu Hong Kongu przez Anglików stracił na znaczeniu, aż w 1999 roku wrócił z powrotem do Chin. Podobnie jak jego brytyjski sąsiad będzie przez pięćdziesiąt lat istnieć jako specjalny region administracyjny. Wyjeżdżając z Hong Kongu do Makau trzeba więc przekroczyć kolejną granicę i wymienić dolary hongkongskie na "portugalskie" patacas (chociaż dolarami można tutaj również płacić). Jeśli więc Chińczyk z Shenzen pracuje w Makau musi każdego dnia aż cztery razy przekraczać granicę!

Podstawą istnienia obecnego Makau jest opium XXI wieku - a mianowicie hazard. Rokrocznie, podczas Chińskiego Nowego Roku do Makau zjeżdżają bogaci Chińczycy, aby wydać fortunę w kasynach, a przy okazji skorzystać z innych uciech swobodnego miasta. "Las Vegas Wschodu" - to popularne określenie Makau, które może tym samym odstręczyć od wizyty niewinnego turystę. Jeśli jednak ominiemy szeregi kasyn stojące przy porcie i zagłębimy się w zakamarki starego miasta, poczujemy nagle atmosferę portugalskiej Lizbony. Uliczki o ciepło brzmiących nazwach: Rua da Felicidade, Travessa de Sao Domingos lawirują pomiędzy kolonialnymi willami, barokowymi kościołami i zacienionymi przez palmy, spokojnymi placykami. Oprócz spaceru po starej części miasta można również odwiedzić kameralne Muzeum Historii Makau, przyglądnąć się Matce Boskiej w Kościele Św. Augustyna, oraz najeść się do syta w przydrożnej knajpce brazylijskiej - co właśnie w takiej kolejności wykonaliśmy.

Chińskie menu jak pole minowe

Siadając przy stole w chińskiej restauracji otrzymujemy z rąk kelnera menu wielkości atlasu geograficznego. Jeśli mamy trochę szczęścia znajdziemy tam angielskie napisy, które pomogą rozróżnić rodzaje potraw, jednak w większości przypadków, dla zagranicznego turysty w tym momencie rozpoczyna się podróż w nieznane, która może zakończyć się pełnią zachwytów lub szeregiem rozczarowań. Choć ilość dań do wyboru jest zawsze imponująca część z nich nie nadaje się dla nas do spożycia. Chińczycy bowiem nie pogardzą żadną częścią serwowanej zwierzyny, zjadając ją dosłownie od głowy po pazury. Musiało minąć kilka tygodni zanim nauczyliśmy się przechodzić przez to kulinarne pole minowe i w końcu po wielu wzlotach i upadkach wybraliśmy kilka potraw, które możemy polecić w ciemno. Najwięcej z nich pasowałoby do rodzaju przystawek przed głównym daniem. Najbardziej zapadły nam w pamięć, podawane w Xi'an, chrupiące cząstki ziemniaków zapiekane w cukrowej polewie; tybetańskie, parowane pierożki momo nadziewane mięsem lub warzywami, czy też różnokolorowe pierogi gotowane w wodzie (ze szpinakiem, trawą cytrynową albo owocami morza), które jedliśmy w Huang Shan. Jako główne danie powtórzylibyśmy kaczkę po pekińsku, pokrytą chrupiącą skórką, z cieniutkimi naleśnikami z mąki ryżowej, surowymi warzywami oraz przepysznym śliwkowo-sojowym sosem. Nie pogardzilibyśmy również soczystym, dorodnym stekiem z tybetańskiego jaka, chyba, że akurat mielibyśmy ochotę na ostrego kurczaka gong-bao z orzechami z kuchni syczuańskiej. Będąc nam morzem zawsze wybierzemy świeże krewetki w czosnkowym masełku, podawane ze smażoną kapustą. Wszystkim daniom oczywiście towarzyszy nieodzownie "mifan" - czyli gotowany ryż i serwowana na wejściu herbata.

Nasze chińskie menu ubogie jest niestety w desery, dlatego musielibyśmy zadowolić się kruchym, przypominającym faworki ciastem, którym zajadaliśmy się w Huang Shan. Ewentualnie na koniec możemy wziąć do ręki po kawałeczku tradycyjnego migdałowego ciasteczka z Makau.

Do popicia wszystkich smakołyków, poza wspomnianą herbatą, zazwyczaj wystarcza wszechobecne piwo Tsingtao. Znacznie lepiej smakuje jednak "Lhasa Beer" - reklamowane jako "najwyższe piwo na świecie" lub naturalnie pędzony, tybetański chang o pszenicznym smaku. Amatorom oryginalnych doznań polecamy herbatę z mlekiem jaka, smakoszy kawy natomiast ostrzegamy: dobrej kawy w Chinach nie znajdziecie!

Chiny odarte ze złudzeń

W poprawnej chińskiej telewizji obejrzałem raz program o tajemniczym tytule "Czy da się pogodzić Konfucjusza z kulturą chrześcijańską". Pod tym mało interesującym pytaniem kryło się jednak znacznie ważniejsze dla współczesnego świata: Czy aspirujące do miana lidera gospodarczego Chiny mogą nawiązać dialog cywilizacyjny z Zachodem? Gdybym teraz, po dwóch miesiącach pobytu w Chinach, mógł się w takim programie wypowiedzieć, stwierdziłbym, że za duża jest między nami mentalna przepaść, byśmy ją mogli zasypać dialogiem. Mieszkaniec Europy po pewnym czasie zaczyna się czuć podirytowany i zmęczony brakiem obiektywnych informacji w mediach, niemożnością wyrażania wolnych myśli, czy po prostu blokadą niektórych witryny internetowych (Youtube, Facebook). Dodatkowo dobijająca jest absolutna dominacja tematu pieniądza w rozmowach z Chińczykami. "Uwielbiam ten kraj" - przekonywali mnie ekspaci (obcokrajowcy mieszkający stale za granicą z własnego wyboru) ale pytani dokładniej wskazywali jedynie na możliwość dużych zarobków i nauki języka. Kontaktując się po pracy jedynie pomiędzy sobą nie mają więc tak naprawdę pojęcia co się dzieje pod powierzchnią gospodarczego sukcesu. Przeciętny Chińczyk na wiele spraw będzie przymykał oczy, dopóki nie odbierze mu się nadziei na lepsze jutro. "Oni mają swoje biznesy a ja mam swoje. Dopóki się nie wtrącają, wszystko jest w porządku" - odpowiedział mi Tommy z Yichang na pytanie, co myśli o swoim rządzie. "Chiny stwarzają pozory otwartego kraju, ale nim nie są" - stwierdził bardziej wrażliwy mieszkaniec Hong Kongu i sądząc po tym, co dzieje się ostatnio wokół Pokojowej Nagrody Nobla dla więzionego, chińskiego intelektualisty, przyznaję mu w pełni rację. Reszta niech będzie milczeniem, bo niezręcznie jest wspominać o pluciu, charkaniu i ogólnym braku kultury wśród Chińczyków - według oczywiście naszych standardów. Przyjechaliśmy do Pekinu z myślą o zamieszkaniu tu kiedyś na rok czy dwa, wyjeżdżamy zmęczeni, odliczając minuty dzielące nas od przekroczenia granicy z Wietnamem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Chiny - pożegnanie bez sentymentów (22.10.2010) - śląskie Nasze Miasto

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto