18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kambodża - niech "Stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było..." (29.11.2010)

Redakcja
Wierze Angkor Watu o zachodzie słońca.
Wierze Angkor Watu o zachodzie słońca. fot. Asia i Grzegorz Zalescy.
Trzydzieści pięć lat temu reżim Czerwonych Khmerów w Kambodży pokazał do jakich zbrodni prowadzi najdalej posunięta utopia komunistyczna. Koszmar się skończył i wśród ludzi wróciła zwykła radość życia. W tym skorumpowanym i bardzo biednym kraju czai się jednak nowy potwór - głód pieniądza. Zaspokaja go Angkor Wat - duma narodowa Kambodży i mekka turystycznych pielgrzymek z całego świata.

Phnom Penh - trudna lekcja w "szkole" Czerwonych Khmerów
Vann Nath był na tyle zdolnym malarzem, aby z produkcji portretów króla wieść razem z żoną i dziećmi spokojne życie w miasteczku Battambang. Kiedy w 1975 roku do miasteczka weszli Czerwoni Khmerzy Vann martwił się, czy nie będą go pytać o służbę w rządowej straży, którą każdy musiał wcześniej odbyć. Czerwoni Khmerzy nie chcieli jednak o nic pytać. Po trzech dniach wygonili wszystkich mieszkańców Battambang na okoliczne pola ryżowe, aby tam niewolniczą pracą budowali największą komunistyczną utopię - państwo oparte na rolniczej kooperatywie. Vann zbił barak z desek dla swojej rodziny i oddał się pracy na rzecz kolektywu widząc w posłuszeństwie jedyną nadzieję na przetrwanie. Mimo to jego życie zostało osądzone przez agentów Czerwonych Khmerów i pewnej nocy Vann zniknął bez śladu na dwa lata. Nigdy się nie dowiedział, jaki był powód decyzji Angkaru (partia Czerwonych Khmerów) o jego aresztowaniu. Może jego artystyczne powołanie, może zbyt mądre spojrzenie, a może zawiść sąsiadów z kolektywu. Vann Nath'a przewieziono do tajnego więzienia S-21 w Phnom Penh.

Budynek więzienia należał wcześniej do szkoły Tuol Sleng, kilka miesięcy po "wyzwoleniu" Czerwoni Khmerzy powierzyli go bratu o pseudonimie Dutch do przesłuchiwania wrogów Angkaru. Procedura była prosta i krótka. Więźniów przewożono wieczorem ciężarówkami i od razu prowadzono do sal tortur, w których podłączeni do prądu, topieni w beczkach, przypalani ogniem przyznawali się do wszystkiego. Omdlałych z bólu ładowano z powrotem na ciężarówki i wywożono na "pola śmierci" poza miastem. Tam żołnierze, aby nie marnować cennej amunicji, dokańczali dzieła bambusowymi kijami. Nie oszczędzano nikogo - ani bezbronnych starców, ani młodych dziewczyn, ani matek z dziećmi. Dzieci zabijano od razu albo roztrzaskując je o ściany, albo o pnie drzew na "polach śmierci".

Życiowy egzamin z portretu
Talent malarski uratował Vann Nath'a od niechybnej śmierci. Nadzorca więzienia przeczytał jego życiorys i dał jedyną szansę na ocalenie - artysta miał namalować na podstawie fotografii portret Brata Numer 1 - Pol Pota. Vann pracował od rana do nocy słysząc za ścianą jęki torturowanych, które przypominały mu co się stanie jeśli twarz Pol Pota nie będzie dostatecznie jasna i piękna. Vann zdał jednak egzamin i został przeniesiony do działu propagandy, w którym doczekał końca reżimu Czerwonych Khmerów.

Przez więzienie S-21 przewinęło się łącznie ponad czternaście tysięcy osób, przetrwało jedynie siedem. Krótko po tych wydarzeniach Vann Nath powrócił do S-21, aby namalować obrazy służące jako świadectwa zbrodni w powstałym na tym miejscu muzeum. Pewnego dnia spotkał jednego ze swoich oprawców udzielającego wywiadu japońskiej telewizji (żyjący przestawiciele reżimu dopiero niedawno stanęli przed sądem, wielu z nich doczekało końca swoich dni żyjąc wygodnie i dostatnio). Vann zapytał, czy jego przesycone okrucieństwem i cierpieniem obrazy są prawdziwe. "Nie, są nawet zbyt łagodne, działy się jeszcze gorsze rzeczy" - odpowiedział mężczyzna i spuścił wzrok.

Battambang - z wizytą u starszej pani
"Zabierz nas do starych domów" powiedzieliśmy od razu kierowcy tuk-tuka, kiedy przeczytaliśmy o nich w broszurce turystycznej. "Stare domy" to popularna nazwa kilku willi z początku XX wieku, zbudowanych według kolonialnych wzorców. Różnią się one od tradycyjnych khmerskich domów znacznie większym rozmiarem i bogatym drewnianym wykończeniem. Obecnie ich właściciele zarabiają na utrzymanie pokazując turystom zabytkowe wnętrza i oferując równocześnie możliwość noclegu. Tym samym zostaliśmy na kilka nocy u pani Bun Roerung. To wnuczka fundatora domu - adwokata pracującego na początku wieku dla francuskich kolonistów. Pamięta ona czasy, kiedy pod jednym dachem żyła wspólnie dwudziestoosobowa, wielopokoleniowa rodzina. Chce jednak zapomnieć jak po objęciu władzy przez Czerwonych Khmerów w jedną noc zabito wszystkich jej najbliższych: rodziców, braci, siostry, trójkę dzieci i męża. Resztki zimnej krwi zabroniły jej przyznawać się do zawodu nauczyciela i dzięki temu uniknęła niechybnej śmierci. Kiedy reżim się skończył, Pani Bun wróciła do opustoszałego domu, aby jeszcze raz wpuścić do niego życie. Założyła przytułek dla osieroconych dzieci i adoptowała małego chłopca, który obecnie już jako dorosły mężczyzna posiada własne potomstwo. Pani Bun może więc znów spokojnie usiąść na pięknej werandzie i przysłuchiwać się głosom żywych, zamiast umarłych najbliższych.

Jaka szkoda, że choć mieliśmy dużo czasu, nie byliśmy w stanie dłużej porozmawiać z Panią Bun. Bariera językowa okazała się nie do przeskoczenia. Nasza gospodyni zna bowiem język khmerski i francuski, ten ostatni nauczony jeszcze w szkole za czasów kolonialnych. My z kolei do naszej wyprawy poznaliśmy nieco rosyjski, czy nawet troszkę chińskiego, ale o francuskim kompletnie zapomnieliśmy. Próbowaliśmy używać języka migowego, z mizernym jednak skutkiem. Ostatniego dnia pobytu przed odjazdem zdołaliśmy jedynie zamienić parę zdań przez przy pomocy oszczędnego w słowa tłumacza i kierowcy tuk-tuka zarazem. Wielka szkoda!

Bambusowy pociąg w Battambang
Potrzeba jest matką wynalazków, które nie śniły się największym odkrywcom. W czasach kolonialnych Kambodża posiadała rozbudowaną linię kolejową, którą następnie Czerwoni Khmerzy doprowadzili do kompletniej ruiny (jak wszystko w tym kraju). Po okresie ich rządów ostały się jedynie pozarastane trawą zardzewiałe tory, jednak potrzeba przemieszczania się wśród okolicznych mieszkańców wcale nie zanikła. Nie czekając naiwnie na inwestycje w zniszczonym kraju, zwykli ludzie zbudowali swoją własną kolej. Jej tabor stanowiły małe bambusowe drezyny napędzane prostym, spalinowym silnikiem. Obecnie, kiedy ulice Kambodży zapełniły skutery, zapotrzebowanie na transport szynowy spadło na tyle, że tej jedynej na świecie "bambusowej kolei" groził całkowity upadek. Na pomoc przyszli jednak turyści skuszeni zachwytami pie

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kambodża - niech "Stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było..." (29.11.2010) - śląskie Nasze Miasto

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto