Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

W skokach mamy tylko Małysza

Przemysław Franczak
Andrzejowi Bachledzie do olimpijskiego medalu w igrzyskach w Grenoble zabrakło 0,3 sek.
Andrzejowi Bachledzie do olimpijskiego medalu w igrzyskach w Grenoble zabrakło 0,3 sek. Fot. Robert Szwedowski
Z Andrzejem Bachledą, najlepszym polskim alpejczykiem w dziejach, rozmawia Przemysław Franczak

Igrzyska. To taki moment, kiedy panu, byłemu olimpijczykowi, serce zaczyna bić mocniej?

Tak, w moim kalendarzu to zawsze mocna data. Patrzę na to oczami sportowca, który cztery lata przygotowuje się do jednego startu. To taki cykl, który kończy się radością albo kolejnym smutkiem. Jak w życiu. Wiem, co ci młodzi ludzie przeżywają.

Wyłączy się pan z życia na dwa tygodnie i będzie przed telewizorem ściskał za nich kciuki?

W miarę wolnego czasu. Na pewno nie odpuszczę żadnych zawodów - co chyba oczywiste - w narciarstwie alpejskim. Skoki też, ma się rozumieć, będę oglądał, bo Małysza podziwiam strasznie i będę mu kibicował z całych sił. Tak samo jak Kowalczyk. Nie dość, że biegi zawsze lubiłem, to jeszcze ta dziewczyna jest moją krajanką.

Igrzyska mają taką samą siłę jak kiedyś? A może ich znaczenie powoli maleje w natłoku innych imprez?

Chyba faktycznie ich rola nieco osłabła, ale bez przesady. Igrzyska nadal bronią się właśnie tym, że są jedne jedyne i organizowane raz na cztery lata. Inna sprawa, że obecnie zima rzeczywiście niemiłosiernie napakowana jest różnorakimi imprezami. Pamiętam, że jak zaczynałem startować w Pucharze Świata w okolicach 1968 r., to w sezonie mieliśmy szesnaście startów. Dziś jest ich czterdzieści. Nic dziwnego, że pojawia się przesyt. Ale zobaczy pan, że igrzyska ludzie będą bardzo chętnie oglądać.

Polska reprezentacja liczy 47 osób. Jak na nasze możliwości - sporo. Do tego mamy kilka medalowych szans. Przypadek czy w sportach zimowych zaczyna się dobrze dziać?

Prawda leży gdzieś po środku. Spójrzmy na skoki. Jest Małysz i nikogo poza nim. Dominuje pochwała średniactwa. Mam wrażenie, że zbyt wcześnie zakończono kwalifikacje olimpijskie dla tych młodych chłopaków. Powinni do końca walczyć, regularnie dostawać kopa w tyłek. Nie dostawali i szybko osiedli na laurach. Dlatego mieliśmy ostatnio absolutnie beznadziejne wyniki. Poza Małyszem mamy samych buloklepów - tak ich nazywam. Klepią po tej buli i klepią, i w sumie kompromitują się skacząc tak słabo w Pucharze Świata czy na mistrzostwach świata juniorów. Dawniej siedzieliby w domu, a nie ubierali strój z orłem. Może jestem zbyt krytyczny, może stanie się cud i w Vancouver się obudzą, ale na razie tak to widzę.

Dziwi się pan? Nigdy nie byliśmy potęgą w sportach zimowych.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. W Vancouver też nią nie będziemy. W wielu dyscyplinach będziemy na igrzyskach asystować.

Nie widać szans na poprawę?

Sporty zimowe są domeną zamożnych społeczeństw. Zabierzmy się więc najpierw za jakość naszego życia, to zabierzemy się też za jakość tych dyscyplin. Dziś dla większości ludzi utrzymywanie np. małego narciarza alpejskiego to zbyt duży wydatek. Mamy więc do czynienia głównie z dziećmi z zamożnych rodzin, co siłą rzeczy ogranicza wybór, selekcję. Narybek powinien podchodzić głównie z klasy średniej, która w Polsce nie żyje jeszcze na poziomie swoich odpowiedników z Niemiec czy Austrii.

Jednak to my mamy Małysza, Kowalczyk.

I czyż cudownym paradoksem nie to jest, że w Polsce biega na nartach jedenaście dziewczyn, a jedna z nich jest najlepsza na świecie? To bardzo polskie, takie paradoksy lubimy.

Fakt, źródłem fenomenu Kowalczyk nie jest polski system szkolenia tylko jej niebywałe samozaparcie.

Ona jest przykładem wspaniałego zawodowca, ale mamy też innych sportowców, którzy tak jak Justyna robią swoje i to jak najlepiej potrafią. Ona prezentuje normalne podejście do pracy. Szanuje to, co robi, jest skupiona na swojej dyscyplinie, poświęca jej całą uwagę.

I to ją wyróżnia. Jest sportowcem w stylu retro. Biega, bo to kocha. Takie romantyczne podejście do sportu łączy ją z waszym pokoleniem.

My romantykami? Wie pan, dziś z perspektywy lat można na dawne czasy spojrzeć z nutką sentymentu, ale żyliśmy w bardzo trudnych realiach, w których nawet wyjazd zagraniczny nie był prostą sprawą. To było raczej szarpanie się z rzeczywistością niż romantyczne uniesienia.

Opowieści, jak pańscy rodzice ciułali dla Pana i brata na wyjazd na zawody 10 dolarów, a potem za granicą spaliście w kościołach, mają w sobie siłę. Dziś w biografach sportowców takich historii już nie ma.

Pytanie tylko, czy naprawdę to było aż takie romantyczne? Człowiek próbował przeżyć, wyrwać się wbrew wszystkiemu, zrobić jakąś karierę. Jechałeś na zawody i zastanawiałeś, co zrobić, żeby nie dziadować. Jakoś się udawało, ale łatwo nie było.

Mimo przeszkód potrafił pan przebić się do światowej czołówki. Dziś nie ma żelaznej kurtyny, ograniczeń, miliony Polaków jeżdżą na nartach, a my do Vancouver wysyłamy jedną alpejkę i to bez nadziei na wielki wynik. Jak to wytłumaczyć?

Za Agnieszkę Gąsienicę Daniel bardzo trzymam kciuki i liczę na nią. A co do sedna, to decydują pieniądze. Niewielu ludzi stać, żeby inwestować w dziecko, a są to niemałe nakłady. Druga przyczyna to kulejący system szkolenia. Nie ma solidnej roboty, jest szaleństwo i myślenie merkantylne. Wielu trenerów lub pseudo trenerów szuka na dzieciakach zarobku, a nie trenuje je w sposób wyczynowy. Tymczasem wystarczy chcieć. Raptem od trzech lat prowadzimy klub Siepraw Ski i już w tej chwili mamy pięciu zawodników wśród najlepszych w Polsce między 12 a 15 rokiem życia. Wystarczyły trzy lata dobrej roboty. Problem jest tylko, żeby te dzieciaki po 15 roku życia mądrze poprowadzić.

Dlatego wymyślił pan projekt wspierania młodych talentów?

Wie pan, mam 60-tkę na karku, swoje w sporcie zrobiłem i nawet wciągnąłem w to swojego syna, z którego wyników byliśmy zadowoleni (Andrzej junior był 5. na igrzyskach w Nagano w 1998 r., ale wcześnie skończył karierę, poświęcając się muzyce i malarstwu - przyp. red.). A to jest mój trzeci przejazd slalomowy - pomóc młodzieży. Myślę, że powoli się to ukształtuje i za 4-5 lat będziemy mieli z naszych zawodników kupę frajdy.

Cofnijmy się teraz o ładnych parę lat do Grenoble i Sapporo. Swoje starty na igrzyskach wspomina pan z rozczarowaniem czy z sentymentem?

Z małym niedosytem. Za pierwszym razem niewiele mi zabrakło, bo raptem trzy dziesiąte sekundy do brązowego medalu.

Był pan wtedy szósty.

W sumie zjechałem dobrze, ale mogłem ciut lepiej i mając w ręku medal miałbym większą satysfakcję. Sukces był w zasięgu. A w Sapporo start po prostu mi nie wyszedł. Z wielu powodów, których nie chcę poruszać. To było tak dawno, że szkoda gadać. Nie pojechałem tak, jak byłem przygotowany. Byłem faworytem do podium, a skończyłem pod koniec pierwszej dziesiątki.

O tych trzech dziesiątych czasem pan myśli?

Może nie codziennie, ale często, bo wiem gdzie je zostawiłem. Myślę, że nie tylko ja tak mam.

Złości się pan wtedy na siebie?

Nie, to tylko taka mała drzazga życiowa. W sumie wyniki były przyzwoite, ale drzazga została. Dlatego pomagam młodemu pokoleniu. Chciałbym żeby wreszcie ktoś mi ją wyjął swoim świetnym wynikiem.

Kiedyś ta drzazga chyba doskwierała bardziej. W autobiografii pisał pan do Fortuny, złotego skoczka z Sapporo: "Ej, Wojtku! Jednak ci chyba trochę zazdroszczę. Przyjechał taki Wojtuś, nikomu nieznany, kurzył fajkę jedną po drugiej, piwo popijał z wielkim smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca. A ja harowałem ciężko, co rano robiłem rozgrzewkę, po osiem miesięcy w roku zostawiałem żonę i dzieciaka żeby tu wypaść jak najlepiej... i taka sprawiedliwość?".

Przewrotność losu. To jest cudowne w igrzyskach. Puchar Świata odbywa się cały sezon, na wynik pracuje się długo. Tu hop, albo pan jest dobry, albo zły. Jest radość albo tragedia. A potem zostaje pan tylko częścią statystyki.

A ten Wojtuś to rzeczywiście tak z piwkiem i papierosem?

Tak, palił i pił jak większość skoczków. Jakoś im to nie przeszkadzało. Może gorycz przeze mnie przemawiała, kiedy to pisałem, ale czasem nie można ukrywać własnych uczuć, bo wszystko staje się płaskie.

Lata temu ojciec chrzestny dał panu puchar z zastrzeżeniem, że trzeba go przekazać lepszemu od siebie polskiemu alpejczykowi. Doczeka się pan na takiego?

Marzę o tym. Puchar nadal czeka. Żeby jednak zmienił właściciela potrzebny jest czas. Dlatego wolę mniej mówić, a więcej robić. Innym radzę to samo.

Małą cegiełkę do stworzenia jednej wielkiej gwiazdy stoków już pan dołożył. Uczył pan przecież jeździć na nartach ojca Amerykanki Lindsey Vonn, najlepszej alpejki ostatnich lat.

Jakoś tak się złożyło.

Proszę o tym opowiedzieć.

Poznałem go pod koniec lat 60., gdy prowadziłem obozy letnie na lodowcach w Kanadzie i Ameryce. Alan był wtedy dobrze zapowiadającym się juniorem. Zaprzyjaźniliśmy się, odwiedzałem go czasem, mieszkałem w domu jego ojca, czyli dziadka Lindsey. Rodzina godna podziwu.

Ją miał pan okazję poznać?

Spotkaliśmy się kiedyś z Alanem i on mi mówi: słuchaj, to moja córka. Ma 13 lat i kiedyś będzie najlepszą narciarką na świecie.

I co pan sobie pomyślał? Kolega mi zwariował?

Nie, bo skoro takie słowa wypowiedział były świetny narciarz, to nie rzuca ich na wiatr. No i nie pomylił się. W dużej mierze poświęcił się karierze córki. Przeniósł choćby swoją praktykę adwokacką z Chicago w wysokie góry, żeby miała gdzie trenować.

U nas zdarzy się kiedyś taka historia? Pojawi się taka druga Kowalczyk, tyle że na nartach zjazdowych?

Powoli, bardziej pragmatycznie niż romantycznie, idziemy w tym kierunku. A czy się uda? Nawet pan nie wie, jak bardzo bym tego chciał.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na opolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto