Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wyprawa ekipy Wesołego Wędrowca. Odcinek 2

red
Pisane: 2 lutego 2013 roku. Nabrzeże Dolmabahce, Stambuł. Po 17 dniach podróży, grupa Wesołego Wędrowca dotarła popołudniem nad brzeg cieśniny Bosfor- koniec kontynentu europejskiego. Wydawać by się mogło, że obwieściły to wszystkie minarety w mieście... Nie, nie jesteśmy tak sławni. Podziwialiśmy panoramę azjatyckiej części Stambułu przysłuchując się wezwaniu do modlitwy, które było słychać z dziesiątek meczetów położonych po jednej i drugiej stronie cieśniny. Za nami pierwsza część wyprawy- Europa. 2745 kilometrów, 26 autostopów, 12 różnych miejsc noclegu... Podsumowanie

Celem naszego pierwszego dnia było niewielkie miasto oddalone o 50 km od Pragi- Mlada Boleslav. Już po kilku godzinach okazało się, że plany planami, ale podróż autostopem rządzi się swoimi prawami... Późnym wieczorem nasze dwie grupy utknęły na dwóch osobnych, mało uczęszczanych stacjach benzynowych praskiej obwodnicy. Na całe szczęście Karol znalazł numer telefonu swojej koleżanki z Erasmusa - prażanki Kristiny. Ta przyjęła nas do siebie na jedną noc. Jeszcze nasze mięśnie nie zdążyły odpocząć po całym dniu dźwigania ciężkich plecaków (w pierwszych dniach, wypełnione jedzeniem z Polski, ważyły między 20, a 30 kg), a już trzeba było ruszać dalej. Na początku szybkie zwiedzanie Pragi- Stare miasto, Most Karola, Hradczany, a później szybka podróż jednym stopem do Mlady Boleslav. Tam spędziliśmy dwa dni u naszego hosta- Jindry. Czas minął nam na luźnych rozmowach o historii i kulturze Czech, których tłem muzycznym były utwory czeskich bardów.

W ramach projektu Karola- "Sypiając z duchami" - udaliśmy się następnie w okolice zamku Houska Hrad. Według lokalnych wierzeń pod zamczyskiem znajduje się brama do piekła, a po zmroku okolice jego murów nawiedza duch mnicha... Nasze namioty postanowiliśmy rozbić dostatecznie blisko budowli, aby przypadkiem nocny gość nas nie przeoczył. Daliśmy mu czas do 2 w nocy. Czuwanie zajmowaliśmy sobie grą w karty, oraz pomysłami jak przeżyć najbardziej przerażającą rzecz tamtej nocy- 10 stopniowy mróz. Po spokojnej i niczym nie zakłóconej nocy, trochę wychłodzeni mogliśmy powiedzieć- 'Nie straszny nam duch! Nie straszny nam mróz!' Z tak optymistycznym nastawieniem ruszyliśmy żwawo w stronę oddalonego o 400 km Wiednia i mieszkania Ferdinanda- naszego następnego hosta.

W niemal tanecznym stylu (tańczenie, w celu ogrzania, w rytm puszczanej na stacjach benzynowych muzyki, przerywane pytaniami o podwózkę) mój team dotarł do celu wieczorem, a Dorota z Karolem chwilę po nas. Następne dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu tego pięknego miasta, jego perełek architektonicznych, uniwersytetu etc. Weseli Wędrowcy jednak nie mogą usiedzieć w jednym miejscu za długo i ruszyli do Budapesztu. Choć odległość między dwoma miastami nie powala, wyzwaniem dla nas było wyrwanie się z samego Wiednia. Pięć godzin oczekiwania na ten właściwy samochód, na stacji już poza miastem, mówi samo za siebie. Oczekiwanie zostało jednak wynagrodzone- z Bartkiem złapaliśmy kierowcę, który podwiózł nas pod samą bramę kamienicy, w której mieliśmy spędzić następne dwa dni.

Powitał nas Arkadiusz- Polak od 12 lat mieszkający w Budapeszcie i można powiedzieć- znający to miasto od podszewki. Ledwo co ściągnęliśmy plecaki, a już wyruszyliśmy w bardzo ciekawą pieszą wycieczkę, trasą którą trudno znaleźć w przewodnikach- po żydowskich i romskich dzielnicach. Wieczorem dotarli do nas Dorota z Karolem i wspólnie zbieraliśmy siły przed zwiedzaniem następnego dnia. Arkadiusz- świetny przewodnik, wydawałoby się skompresował Budapeszt turecki, austro-węgierski, miejsca z powstania 1956. roku w jednodniowej wycieczce, po której dosłownie opadliśmy z sił. Szybka nocna regeneracja w jednym z klimatycznych lokali o nazwie Szimpla i rano obraliśmy na cel kolejne państwo- Rumunię, a dokładniej miejscowość Kluż-Napoka.

Ten etap naszej podróży mogliśmy zaliczyć do bardzo niestandardowych. W drodze przez Węgry, Bartek i ja dostaliśmy propozycję zjedzenia obiadu u rodziny jednej z par, która zabrała nas z Budapesztu. Szybka analiza sytuacji: "Jest już późno, przed nami długa droga, w Rumunii jeszcze przestawia się o godzinę wskazówki... Ok. Z chęcią zjemy z wami." Po posiłku zostaliśmy podwiezieni na granicę, skąd w 3 godziny dostaliśmy się do Kluż. Niestety, dwójka gospodarzy, moich kolegów chyba o nas zapomniała... Pierwszy przez telefon oświadczył "Kurczę. Myślałem, że będziecie za tydzień. Jestem w Bukareszcie", drugi przesłał sms, iż jest poza miastem na imprezie i będzie dopiero rano... Pozostało nam o 3. w nocy wysyłać zapytania o pomoc na Couchsurfingu i oczekiwać na pozytywną odpowiedź w kawiarni na stacji benzynowej. Odpowiedź przyszła dopiero 9. rano, od Oli z leżącego blisko Katowic, Orzesza. Pozwoliła nam jednak odespać noc u siebie w mieszkaniu, a po przybyciu do miasta Doroty i Karola, zostać naszej czwórce u siebie ile tylko będziemy chcieli. Poprzedniej nocy więcej szczęścia miała druga para, która otrzymała bezpłatny nocleg w motelu 100 km od Kluż. Właściciel nie mógł im uwierzyć, że wybrali się w taką podróż i zaoferował luksusową świetlicę tuż obok recepcji.

Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy dopiero następnego dnia. Kluż, stare węgierskie miasto zachowało jeszcze dużą ilość zabytków z czasów świetności z przełomu XIX i XX w. O ile w Austrii i na Węgrzech nie znaleźliśmy miejsca nawiedzonego przez duchy, w Rumunii naszym celem nr 1 był zamek Drakuli w Brasovie. W Kluż usłyszeliśmy jednak, iż w pobliżu miasta znajduje się las, o którym krąży wiele opowieści o zaginionych ludziach, problemach ze sprzętem elektronicznym, widzianym na niebie UFO - krótko mówiąc "rumuński trójkąt bermudzki". Oczywiście, żeby nie było za łatwo, aby dojść w miejsce które nas interesuje, musieliśmy przejść w śniegu 4 km, aby następnie spać znów w 10 stopniowym mrozie. Z paranormalnych zjawisk, tylko ja w czasie marszu zauważyłem w głębi lasu snop światła latarki - jak dla mnie to mogło być wszystko. Rano, po opuszczeniu lasu, całą czwórką wyruszyliśmy do stolicy Rumunii- Bukaresztu.

W nocy dotarła tam Dorota z Karolem. Wraz z Bartkiem po 4 godzinnym oczekiwaniu przy wjeździe na autostradę, w końcu złapaliśmy TIRa, który jechał do Bukaresztu, ale dotrzeć do niego miał dopiero następnego dnia. Lepsze to niż stać kolejne godziny na drodze. Nocleg wypadł w połowie trasy. Kierowca jednak zgodził się, abyśmy przespali się... na pace. Nie spodziewał się jednak, że rozbijemy tuż obok palet namiot. Zdziwioną minę kierowcy zapamiętamy na pewno na długo. Do mieszkania hosta i czekających na nas pozostałych Wesołych Wędrowców dotarliśmy jeszcze przed południem. Następnie razem poszliśmy na zwiedzanie Bukaresztu, który prawdę mówiąc nas nie powalił na kolana. Najbardziej zdziwiły nas watahy bezpańskich psów, które były po prostu wszędzie. Wieczór spędziliśmy na rozmowach o podróżach z naszym hostem Arturem oraz mieszkającym od kilku lat w Rumunii, pochodzącym z polski Karolem. To on nas namówił, aby następnego dnia udać się w Bułgarii nie do Varny, a do Veliko Tarnowo. Wieczorem wysłaliśmy zapytania na Couchsurfingu, a już rano dostaliśmy pozytywną odpowiedź od Iva.

Dystans pomiędzy oboma miastami- tylko 160 km, wydawał nam się niczym wielkim. Po drodze okazało się, iż pieszo musimy przejść około 10 z nich. Dokładniej to graniczny most nad Dunajem oraz część miejscowości Ruso, do pierwszej dużej stacji benzynowej po Bułgarskiej stronie. Stamtąd z moim kompanem pojechałem bezpośrednio do Veliko Tarnowo, z kolei Dorota i Karol postanowili pojechać do leżącej 60 km od granicy miejscowości, gdzie złapali stopa... z powrotem do przygranicznego Ruso i dopiero stamtąd do celu. Całą grupę nasi bułgarscy gospodarze - Ivo, Wanko i Martom - ugościli jak królów. Nakarmili, poczęstowali domowymi wędlinami, kiedy spostrzegli, że jedzenia jest troszkę za mało, o 2. w nocy zaczęli robić kotlety mielone. Następnego dnia Ivo zabrał nas na wycieczkę po mieście, a wieczorem na spotkanie lokalnych gospodarzy z Couchsufingu, co przekształciło się w długą integrację... Z żalem opuszczaliśmy naszych niesamowitych bułgarskich gospodarzy, ale czekał na nas ogromy Stambuł...

455 km Dorota i Karol przebyli z jednym kierowcą - doktorem prawa Shaikiem, który wracał z Budapesztu do ogarniętej wojną domową ojczystej Syrii. Z kolei ja i Bartek najpierw podjechaliśmy TIRem pod granicę z Turcją, dokładnie do korka TIRów, który zaczynał się 7 km od przejścia granicznego. Tam, ku naszemu zaskoczeniu, kierowcy tirów zaczęli łapać za nas stopa na autostradzie! Złapali dla nas dyplomatyczne auto z tureckim attaché, który wracał do samego centrum Stambułu. Tam pozostało nam przesiąść się w autobus, który zawiózł nas na zatłoczony Taksim. Poczuliśmy z Bartkiem, że jesteśmy tylko dwójką wędrowców w 17 milionowym mieście... Całe szczęście znalazł nas nasz gospodarz - Akin, zabrał na koncert, gdzie czekaliśmy na naszych przyjaciół, którzy jeszcze próbowali odnaleźć się w tym ogromnym mieście. Na szczęście po niedługim czasie dołączyli do nas i mogliśmy pojechać razem na Besiktas, odpocząć po długim dniu. Rano wyszliśmy na zwiedzanie naszej okolicy. Za dnia na ulicach było jeszcze więcej ludzi niż poprzedniej piątkowej nocy. Dorota, która była w Stambule kilka lat wcześniej na wymianie Erasmusa, nie była szczególnie poruszona tym zgiełkiem, dla nas jednak był to widok niecodzienny. Tak krążąc po Besiktasu doszliśmy do nabrzeża Dolmabahce...

Ciąg dalszy nastąpi.

Mateusz i Weseli Wędrowcy

od 16 lat
Wideo

Policyjne drony na Podkarpaciu w akcji

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto