18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zaremba: Moja katyńska lista nieobecnych

Piotr Zaremba
Janusz Kochanowski, po angielsku grzeczny ekscentryk z klasą.
Janusz Kochanowski, po angielsku grzeczny ekscentryk z klasą. fot. Marcin Obara.
W piątek, dzień przed smoleńską katastrofą, wpadłem do Sejmu. Przy szatni sejmowej, takiej dla dziennikarzy, a nie posłów, spotkałem Izabellę Jarugę-Nowacką, posłankę lewicy.

Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zawsze się do siebie uśmiechaliśmy przy zdawkowych spotkaniach. Kilka razy przeprowadzałem z nią wywiady. Najciekawszy zrobiłem dla centroprawicowego tygodnika "Nowe Państwo", przy okazji jednej z feministycznych "manif". Towarzyszyła mi w tej długiej rozmowie Joanna Kluzik-Rostkowska, wtedy dziennikarka, dziś polityk prawicy. Gdy miałem wątpliwości, czy da się zapędzić mężczyzn do tacierzyńskich urlopów, Joasia wzdychała i solidaryzowała się z nią, a nie ze mną. A pani Iza również wzdychała kręcąc głową, jednak wyrozumiale, nad moimi błędami.

Kilka razy Izabella Jaruga-Nowacka podchodziła do mnie w Sejmie. - Co pan tam znowu nawypisywał, panie redaktorze? - pytała z promiennym uśmiechem. Kiedyś próbowaliśmy przy stoliku w sejmowej restauracji przekonać się nawzajem do swoich racji w kwestii uregulowań prawnych dotyczących molestowania seksualnego. Do uzgodnienia stanowisk nie doszło, do pewnego zbliżenia - tak. Pewien mój kolega powiedział: "Co to jest, że te panie z lewicy raczej mnie odrzucają od swoich poglądów, ale przecież nie Iza." Cierpliwa, życzliwa, uprzejma, promienna, tak mało pasująca do stereotypu feministycznej działaczki, zresztą - w ogóle działaczki.

W latach 90., kiedy należała do Unii Pracy, sądziłem, że będzie jednym z symboli nowej, nieuwikłanej demokratycznej lewicy, którą próbował tworzyć Ryszard Bugaj. Potem uległa logice układu sił, trafiła do wielkiego bloku lewicowego. Ale choć w rządzie Belki była nawet wicepremierem, nie sprawiała wrażenia osoby walczącej o władzę. I chyba jej nigdy za wiele nie miała. Będzie mi brakowało spotkań z nią. Tych pełnych wzajemnego szacunku uśmiechów ponad podziałami.

Władysława Stasiaka poznałem w głębokich latach 90., kiedy był nieznanym młodym urzędnikiem Najwyższej Izby Kontroli, zajmującym się kontrolami w wojsku. Pamiętam, z jaką pasją opowiadał mi o patologiach tej instytucji, o zmarnowanych przez nią milionach. Musiałem się z nim zetknąć na jednej z rozlicznych konserwatywnych konferencji, które szukały zbawienia dla Polski w czasach chronicznego rozbicia prawicy, a może już na początku AWS. Stasiak był absolwentem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej i nosił w sobie KSAP-owski etos państwowca. Wierzył w sens reformowania instytucji, w ponadpartyjne plany uzdrawiania policji, w możliwość zapewniania Polsce bezpieczeństwa. Myślał, że ludzi dobrej woli da się posadzić przy jednym stole - ponad podziałami. I że przy takim stole wydysku-towane będą najlepsze rozwiązania. Był człowiekiem Kaczyńskich, a przecież komplementowanym przez Jana Rokitę, i to nawet po tym, gdy logika polaryzacji podzieliła obie partie zasiekami nie do przebycia.

Ci którzy widzieli w nim nadzieję PiS-owskiego obozu, mylili się. Nie był urodzonym politykiem, najchętniej wszystkich by ze sobą pogodził, z wszystkimi współpracował. Nie nauczył się medialnych sztuczek. Nie był typem urodzonego lidera. Nie potrafił mówić do kamery źle o przeciwnikach, a poza kamerą o kolegach. Ale ten jego rzeczowy i rzetelny styl okazał się zbawieniem dla prezydenta, gdy publika zmęczyła się gwałtownymi wystąpieniami padającymi z pałacu. Miał w sobie upór. I był to szczególny upór - w dążeniu do rzeczy dobrych.

Kiedy go ostatni raz widziałem? Zapraszał mnie czasem na obiady, na których najchętniej tłumaczył, czego brakuje polskiemu państwu, ale na których nie dawał się namówić na krytyczne recenzje swojego następcy na stanowisku szefa MSWiA Grzegorza Schetyny (notabene jego kolegi z jednego roku studiów na historii we Wrocławiu), ani kogokolwiek innego. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy przez telefon, przekonywał mnie, że jego strategia szefa kancelarii jest prosta: nie wdawać się w awantury, Alleluja i do przodu. Po jego śmierci powstała wyrwa nie do zapełnienia, bo takich ludzi jest niewielu nie tylko w PiS. Po prostu w Polsce, zwłaszcza w służbie publicznej.

Z rzecznikiem praw obywatelskich Januszem Kochanowskim widziałem się ostatnio przed miesiącem, kiedy próbował przekonywać grupę dziennikarzy do stworzenia elitarnego klubu prasowego. Ludzie z "Gazety Wyborczej" naturalnie nie przyszli, po co im konszachty z "prawicowym rzecznikiem", tyle razy atakowanym czasem za prawdziwe, ale częściej za urojone lub wyolbrzymione lapsusy. A przecież Kochanowski należał tylko do siebie - i wtedy, gdy występował za prawem obywateli do krzyża na ścianach, i wtedy gdy bronił prawa żołnierzy do nieuczestniczenia w religijnych praktykach. Niedawno wystąpił w obronie prywatności senatora Piesie-wicza, zupełnie niezgodnie z prawicową ortodoksją, przynajmniej w polskim wydaniu. Ale miał jeden "grzech pierworodny" - nie był namaszczony przez prawniczą korporację.

Poznałem go w głębokich latach 90. Też na niezliczonych konserwatywnych konferencjach, gdzie był jednym z niewielu prawników broniących twardej polityki antyprzestępczej. Ale to Rokita szykował go na swojego ministra sprawiedliwości, i tylko traf chciał, że objął funkcję rzecznika z namaszczenia PiS. Kiedyś sądziłem, że traktuje swój urząd jako trampolinę do wielkiej politycznej kariery. Mieszał się przecież do wszystkiego, pisał projekty konstytucji. Ale nie miał na to najmniejszych szans i chyba o tym wiedział.

Ktoś taki jak on nie mógł zrobić kariery w świecie zagospodarowanym przez monolityczne partie. On o nikogo nie zabiegał, nie schlebiał. Pewnemu partyjnemu liderowi, który skarżył mu się na nadmiar tuszy, przysłał następnego dnia scenariusz francuskiej diety. Był piekielnie inteligentnym, złośliwym, starszym panem. Po angielsku grzecznym, choć niekiedy po angielsku narwanym, ale ogólnie w typie wyrafinowanego francuskiego racjonalisty. Wiele razy umawiałem się z nim na kawę, po raz ostatni przez telefon, w dzień po owym dziennikarskim spotkaniu. Zawsze bez efektu. Szykowaliśmy się na żywsze kontakty po końcu jego kadencji - za niecały rok.

Arkadiusza Rybickiego, posła Platformy Obywatelskiej, poznałem pod koniec lat 90. pisząc książkę o Ruchu Młodej Polski, której był jednym z filarów. Dla mnie, tak jak dla środowiska dawnych gdańskich opozycjonistów, nie miał na imię Arkadiusz, a Aram, bo tak go wszyscy nazywali. Zawsze podziwiałem go za niezwykłe połączenie: potrafił opowiadać o najbardziej nieprawdopodobnych przygodach z czasów antypeerelowskiej konspiracji jako o czymś całkiem zwyczajnym. Na przykład o tym, jak SB zabierała dwóch opozycjonistów z knajpy, a kelner ujął się za nimi: "ci panowie zamówili dania, więc skończą". Jako licealista, Aram nie tylko rozrzucał ulotki razem z Aleksandrem Hallem, ale w grudniu 1970 pobiegł na barykady. Miał wtedy długie włosy i słuchał Led Zeppelin. Teraz był siwiejącym cichym panem, który nie lubił ostentacji.

Zaangażował się w wojnę z IPN. Nie zgadzałem się z nim w tej sprawie, choć trochę rozumiałem jego poirytowanie na poszczególnych IPN-owskich historyków, których podejrzewał o brak zrozumienia dla legendy opozycji. Aram Rybicki ze swoją wielką rodziną (jego trzech braci walczyło z komuną, siostra - piękna pani Bożena - była sekretarką Wałęsy) uosabiał ją w Gdańsku bardziej niż ktokolwiek inny.

Nie do końca rozumiałem jego obecne polityczne motywacje, ale trzeba przyznać: w prywatnych kontaktach był otwarty i nieskończenie tolerancyjny. Bardzo mi pomógł jako dziennikarzowi. I zginął w jednym samolocie z prezesem Januszem Kurtyką, którego tyle razy krytykował.

Grażyna Gęsicka była moją najświeższą znajomą. Obserwowałem ją z uznaniem jako dobrego ministra rozwoju regionalnego, ale poznałem tak naprawdę bliżej jako szefową klubu PiS. Wyczuwałem w jej specyficznym, trochę szorstkim stylu dużą siłę charakteru. I ten sam co u Władysława Stasiaka bardzo niepolityczny upór w dążeniu do dobra. W związku z tym nie wróżyłem jej zresztą czysto politycznych triumfów, raczej dużo rozczarowania. Ale mogłem się pomylić. A ona, udzielając całkiem niedawno mnie i Michałowi Karnowskiemu wywiadu, była pełna energii, inwencji i planów.

I było coś jeszcze. Ta typowa menadżerka, skora do pozytywistycznych działań, a nie politycznej łupa-niny, przeżyła kulturowy szok. Zawsze ceniona i lubiana przez opiniotwórcze kręgi, zaczęła się stawać dla nich trędowata, gdy związała się na dobre z PiS. Stąd jej pełne rozgoryczenia porównania - traktowanie ludzi własnej partii porównywała do wykluczania Żydów na podstawie spiskowych teorii. Nie wiem, co by ją czekało w najbliższej przyszłości - satysfakcja czy narastające rozgoryczenie, tym większe, że jako kobieta musiała się mierzyć z mężczyznami. Los nielitościwe przerwał jej dobrze zapowiadającą się karierę w przededniu pierwszych poważnych prób.

To moja subiektywna lista nieobecności i warto wymienić więcej nazwisk. Aleksander Szczygło, były minister obrony, a ostatnio szef prezydenckiego BBN, nie był, jak go często przedstawiano, politycznym cyborgiem. W trakcie rozmów z nim znajdowałem człowieka dowcipnego i rozsądnego, nawet jeśli skrytego i zdystansowanego. Zbigniew Wassermann był widziany przez pryzmat swoich prawniczych wystąpień, nieraz bardzo nacechowanych prokuratorską wojowniczością. Ale była inna twarz tego człowieka - miękkiego, rzetelnego, prawie bezbronnego wobec uderzeń, jakie na niego padały i z grona innych partii, i z własnej.

Jerzy Szmajdziński, czołowy lider SLD, z którym od lat zamieniałem po kilka słów na korytarzu, miał w sobie przy wszystkich swoich biograficznych obciążeniach i dygnitarskich pozach nutkę dystansu - wobec świata, ale i wobec samego siebie. Przekonałem się o tym, gdy pięć lat temu zgodził się na szczerą rozmowę ze mną - po raz pierwszy przymierzał się wtedy do prezydenckiego startu. Zadzwonił do mnie ostatnio, aby wyjaśnić historyczny szczegół mojego artykułu i zdaliśmy sobie sprawę, jak wiele odległych wydarzeń obserwowaliśmy wspólnie. Miał miłą żonę, którą poznałem w TVN-owskim studio. Tyle...

Byli tam też ludzie, którzy politykami partyjnymi być nie chcieli i nie musieli. Wciąż bardzo młodzieńczy, zresztą autentycznie młody Tomasz Merta, dla mnie jeden z symboli owych wszystkich konserwatywnych intelektualnych poszukiwań z lat 90., próbujący "dłubać" w kulturze, i przy rządzie AWS-owskim, i PiS-owskim, i platformerskim. Albo poznany przeze mnie ostatnio podczas arcyciekawej seminaryjnej debaty wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kremer, który bardzo kompetentnie i ze swadą potrafił objaśniać politykę wschodnią, a do sporów wokół tej polityki podchodził bez partyjnego jadu. Dużo to czy mało? Szybko znajdziemy godnych zastępców? Nie wiem. Nie sądzę.

Tę wyliczankę można ciągnąc bez końca. Postacią niedocenianą przez Polaków, a i przeze mnie, był przez lata na przykład Maciej Płażyński. Człowiek konkretny, wręcz oschły, a może po prostu trochę nieśmiały, z którym robiłem wywiad zaraz po tym, gdy w 1997 roku został AWS-owskim marszałkiem Sejmu, ale którego wielkiej pozycji politycznej wtedy kompletnie nie rozumiałem.

To jednak mój redakcyjny kolega Michał Karnowski, który towarzyszył mu jako liderowi Platformy Obywatelskiej podczas kampanii 2001 roku, oświecił mnie kreśląc portret polityka zręcznego, mocno osadzonego w pomorskim pejzażu, znającego każdego samorządowca na swoim terenie. A potem przyszło to dziwne częściowe usunięcie się z polityki - tej partyjnej.

Złośliwi twierdzili, że jego PR-owscy doradcy tak sugestywnie doradzali mu wyluzowanie się, że przyjął to dosłownie. Ale przemykający się korytarzami jako niezależny senator czy poseł, nieefektywny, łysiejący pozostał trzeźwym i surowym sędzią politycznej sceny. I może taką rolę mógł odgrywać tylko z tej pozycji. A potrzebował niezależności jak powietrza.

Różni ludzie, różne wybory. Gęsicka, która zdecydowała się z eksperta stać się żołnierzem (w najlepszym znaczeniu tego słowa) i Płażyński, który nie chciał być już nawet generałem. Ludzie będący uosobieniem politycznej dyscypliny i tacy, którzy byli z myślenia kategoriami partyjnymi zwolnieni lub zwolnili się sami.

Przemysław Gosiewski uchodzący za symbol partyjnego funkcjonariusza, a jednocześnie polityczny rzemieślnik wzorowej pracowitości, zdolny samodzielnie napisać ustawę otwierającą przed młodymi ludźmi prawnicze korporacje. Który w wywiadzie ze mną i z Michałem potrafił się otworzyć, objawić ludzkie cechy, choć na co dzień podobno mu ich często brakowało. Człowiek, który trochę prowokował zaczepki wobec siebie, a jednocześnie bywał traktowany przez najgłupszego radiowego didżeja stanowczo zbyt brutalnie.

Co mam o nich na koniec powiedzieć? Że obserwują nas z jakiejś chmury? Czy że odeszli raz na zawsze i nie wrócą? Mam ich podzielić jak prawicowi internauci, na tych z IV RP i tych z innych segmentów rzeczywistości? Czy zawierzyć tekstowi Cezarego Michalskiego na stronie Krytyki Politycznej, który w jednym z najgłupszych artykułów o smoleńskiej tragedii już nam wskazał, której z ofiar warto współczuć, a której nie.

Może powiem po prostu tyle: pani Grażyno, pani Izo, panie doktorze Januszu, Władku, Aramie, Tomku i wy pozostali - do widzenia. Wiele mnie nauczyliście, nawet jeśli tego nie zauważałem. Na przykład tego, że warto z ludźmi więcej rozmawiać, lepiej ich poznawać, więcej od nich uzyskiwać, choć i więcej im dawać. Polityka to także przestrzeń, w której to wszystko jest możliwe. Banalne ustalenie? Może. Ale moje własne.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto