Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Urodzony w Połomi dr Józef Musioł opowiada o Bombaju, fajfach i początkach rybnickiego teatru

Ireneusz Stajer
Ireneusz Stajer
Józef Musioł w Koszęcinie na obchodach 30-lecia Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie
Józef Musioł w Koszęcinie na obchodach 30-lecia Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie Ireneusz Stajer
Dr Józef Musioł urodził się 9 stycznia 1933 roku w Połomi (gmina Mszana, powiat wodzisławski), syn powstańca śląskiego, siostrzeniec pięciu powstańców śląskich. Doktor nauk prawnych, sędzia Sądu Najwyższego w stanie spoczynku. Prezesuje Towarzystwu Przyjaciół Śląska w Warszawie, które założył i kieruje nim od kilkunastu lat, oraz przewodniczy radzie programowej Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Należy do Związku Literatów Polskich i Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Jest autorem ponad 30 książek, w tym głośnej powieści „Chachary”. Honorowy obywatel Rybnika oraz gmin Godów i Mszana, a także Honorowy Ślązak Roku 2012.

16 sierpnia 1970 roku zawalił się słynny klub Bombaj, działający w piwnicach Domu Kultury Rybnickiej Fabryki Maszyn. Do katastrofy doszło pod koniec remontu budynku, który nigdy nie został odbudowany...

Do Bombaju chodziłem na kawę, ponieważ w pobliskim sądzie, gdzie pracowałem, nie było takiej możliwości. Czasem kawę przynosiła mi do biura protokolantka. Popołudniami odbywały się tam fajfy, czyli imprezy taneczne, których nazwa wzięła się od angielskiego five o'clock, czyli godziny piątej.

Zobacz ZDJĘCIA - kliknij TUTAJ!

Na fajfy do Bombaju przychodziło wielu młodych, utalentowanych ludzi, którzy szukali dobrej, zachodniej muzyki. W okresie wczesnego peerelu nie było o to łatwo...

To prawda. Poznałem wówczas kierownika domu kultury, byłego artystę zespołu Mazowsze Tadeusza Pintarę, który starał się jak mógł, by oferta klubu była naprawdę ciekawa. I w Bombaju, jak na lata 50. i początek 60. ubiegłego wieku działy się rzeczywiście fantastyczne rzeczy. Odbywały się zajęcia z fotografii, działało szereg sekcji muzycznych oraz wiele innych. Rybnicki jazzman, Czesław Gawlik prowadził tu jeden z pierwszych na Śląsku jazz clubów, słynący z własnego zespołu jazzowego.

Uczestniczył Pan w tych niezwykłych wydarzeniach, więc można powiedzieć, że był Pan świadkiem rodzącej się historii nowatorskiego życia muzycznego w Rybniku.

Tam właśnie nauczyłem się słuchać jazzu. To było dla mnie zupełnie coś nowego. Podobało mi się wszystko, co działo się w Bombaju, bo było autentyczne. Chodziłem do klubu na rożne imprezy. Pamiętam sylwestry, na których grano również jazz, co było absolutnie niesamowite. Bombaj był najfajniejszym miejscem, które znalem w Rybniku. Do klubu przychodziła „wyluzowana” młodzież, ale nie chuligani. Zachowywano się swobodnie, panował jednak sznyt, nikt się nie awanturował. To był dom kultury z naciskiem na słowo „kultura”.

Jako prawnik, miał Pan jednak szczególne obowiązki wobec społeczeństwa – musiał Pan zachowywać się na imprezach klubowych bardzo przykładnie...

Chodziłem na fajfy, gdy byłem jeszcze kawalerem, młodym absolwentem studiów prawniczych, które ukończyłem w 1957 roku. Odwiedzałem Bombaj także później - jako aplikant sądowy, a w 1959 roku dostałem nominację na asesora. Następnie zostałem sędzią. Byłem już wówczas znaną osobą w mieście, więc różni ludzie rzeczywiście przyglądali się jak zachowuje się pan sędzia. Bardzo uważałem, żeby nie zrobić jakieś głupoty albo „nie chlapnąć” czegoś, z czego musiałbym się później tłumaczyć. Nie piłem na przykład alkoholu. Byłem z rybniczanami blisko, ale utrzymywaliśmy wzajemny dystans.

W klubie Rybnickiej Fabryki Maszyn zawiązywały się przyjaźnie na całe życie.

Zaprzyjaźniłem się z kierownikiem klubu Pintarą, no i z Czesiem Gawlikiem. Czasem nawet wspomagałem rybnickich muzyków. Kiedyś pojechałem z naszym klubem jazzowym w trasę koncertową na Pomorze Zachodnie. Pamiętam, że zespół zorganizował koncert na plaży. To było coś ekstra, innego, więc publiczność była zachwycona. Niedługo do naszej ferajny dołączył Wojtek Bronowski z Bydgoszczy, który zajął się głównie poezją. Z biegiem czasu na tej bazie zrodziły się Rybnickie Dni Poezji, a następnie Rybnickie Dni Literatury.

Wkrótce i nieoczekiwanie Bombaj zakończył „swój żywot”, nastąpił koniec wszystkiego dobrego, co się działo w tym klubie...

Pamiętam ciekawą architekturę pomieszczeń - sufity jak w starych piwnicach. Potem ruszył remont domu kultury, w tym również klubu Bombaj. Jak opowiadano, po zakończonej pracy robotnicy odpoczywali na zewnątrz budynku na pniu drzewa. Nagle wszystko runęło, skończyło się szczęśliwie bez ofiar. Podobno huk był tak potworny, jak wybuch bomby. Tak zakończyła się działalność osławionego Bombaju, ponieważ budynku nigdy nie odbudowano. Historia tego radosnego dla nas wszystkich miejsca zakończyła się smutno.

Gdyby nie Pana zaangażowanie, prawdopodobnie nie mielibyśmy również Rybnickich Dni Literatury, których 54. edycja odbędzie się jesienią tego roku

W 1963 roku zostałem urlopowany z sądu do pełnienia funkcji zastępcy przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Rybniku. Pewnego dnia przyszli do mnie znajomi z Bombaju - Tadeusz Pintara i poeta Zbigniew Jankowski. Oznajmili, że chcą organizować Rybnickie Dni Literatury, których nie należy mylić z Rybnickimi Dniami Poezji, które odbyły się rok wcześniej z inicjatywy Stanisława Pielesa, Romana Szenka, Tadeusza Pintary, Janiny Podlodowskiej, Zbigniewa Jankowskiego i Teatru Poezji Wojciecha Bronowskiego z Domu Kultury Rybnickiej Fabryki Maszyn. Ponieważ nadzorowałem w mieście kulturę, mówię im: „to róbcie”. Oni na to: „Ale my chcemy, żeby pan przewodniczył komitetowi organizacyjnemu." Chodziło im o to, abym był dla nich swoistą tarczą obronną przed głupotą polityczną. W ten sposób zostałem szefem komitetu organizacyjnego I Rybnickich Dni Literatury. Wiązało się to m.in. z koniecznością pozyskania funduszy.

Nie było chyba z tym aż tak trudno - mimo młodego wieku, był Pan już znaną postacią w mieście.

Miałem dobre kontakty z ludźmi. Spotykałem się z przedstawicielami różnych środowisk, również gospodarczych (nawet spółdzielni fryzjerskich) z prośbą, by wsparli finansowo I Rybnickie Dni Literatury, wpłacając pieniądze na konto Ryfamy. Przekonywałem notabli, że warto włączyć się w takie przedsięwzięcie, bo będzie możliwość spotkania z literatami. W tym czasie pisarzy traktowano z takim samym namaszczeniem jak księży. Chcieliśmy ściągnąć do Rybnika najwybitniejszych literatów z całej Polski, którym należało wypłacić honoraria. I to się udało.

Gdzie odbyła się impreza i jaki miała przebieg?

I Rybnickie Dni Literatury otwierałem w sali II Liceum Ogólnokształcącego im. Hanki Sawickiej (obecnie II LO im. Andrzeja Frycza-Modrzewskiego – red.). Miasto nie dysponowało bowiem jeszcze wtedy teatrem. Gośćmi imprezy były naprawdę wielkie nazwiska: Julian Przyboś, Magdalena Samozwaniec, Mieczysław Jastrun, Gustaw Morcinek, Tadeusz Nowak czy Anna Kamieńska. Przewodniczyłem RDL przez pierwsze trzy lata. Pamiętam, że literaci chodzili na kolacje do sali na pięterku starego kina. Mieszkali w niedokończonym Hotelu Polskim, gdzie było strasznie zimno, bo prawie że go nie ogrzewano. Na I RDL, we wrześniu 1963 roku, ostatni raz spotkałem Morcinka. Zmarł trzy miesiąc później w Krakowie, 20 grudnia. Był moim kolegą ze Stronnictwa Demokratycznego.

Słyszałem, że z Rybnickimi Dniami Literatury wiązały się różne zabawne zdarzenia, choć ich „bohaterom” nie zawsze było do śmiechu. Niektóre ekscesy mogły bulwersować rybniczan.

Jednego razu dzwoni do mnie komendant komisariatu milicji i mówi tak: „obywatelu, jest problem”. „Jaki?” - dopytuję. „Na ławce leży pijany człowiek”. „No to róbcie, co do was należy” – odpowiadam. „Ale on należy do tych... literatów” – tłumaczy milicjant. „To go wylegitymujcie” - mówię. Komendant wymienia nazwisko wybitnego poety, którego nie wyjawię. Literata przewieziono radiowozem w bezpieczne miejsce. Takie sytuacje też się zdarzały.
Innym razem odbierałem z dworca kolejowego w Rybniku Jana Sztaudyngera, a potem niosłem jego walizkę aż do hotelu przy Rynku. Za przysługę napisał dla mnie fraszkę, którą pamiętam do dziś, cytuję: „Twa postać jest mi bliska. Masz szerokie bary, a moja jest ciężka walizka.” Na spotkaniu autorskim zapytałem pana Jana: „dlaczego nie pisze pan fraszek politycznych?” Odparł: „Zgoda, ja będę pisał fraszki polityczne, a pan za mnie posiedzi.” Wie pan, jak na owe czasy w Rybniku panowała atmosfera większej swobody niż gdzie indziej w kraju. Wiele rzeczy nam uchodziło. Tę atmosferę tworzyła bardzo fajna społeczność rybnicka.

A jak to było z budową Teatru Ziemi Rybnickiej? O planach wzniesienia ośrodka kultury naprzeciw Placu Wolności, gdzie zatrzymywały się autobusy mówiło się już od 1953 roku. Inwestycja ruszyła pięć lat później. Gmach, mający być wizytówką miasta i całego powiatu, zaprojektowali Jerzy Gottfried, Henryk Buszka i Aleksander Franta. W realizacji inwestycji odegrał Pan istotną rolę...

Formalnie w Rybniku budowano dom kultury, lecz opinia publiczna wiedziała, że powstaje coś więcej - Teatr Ziemi Rybnickiej. W pewnym momencie budowa stanęła, bo zabrakło około 8 mln złotych. Na początku 1963 roku, kiedy urzędowałem w siedzibie MRN, przyjechała do mnie ekipa Polskiej Kroniki Filmowej, aby zrobić materiał w związku z rocznicą nabycia praw miejskich przez Rybnik.

Zaczyna się interesująco...

W biurze MRN pojawia się dziennikarz o imieniu Norbert i pyta: „co w mieście warto pokazać?” Mówię mu, że na rynku stoi zabytkowa rzeźba św. Jana Nepomucena, która wymaga renowacji, odpadały już bowiem fragmenty postaci. Temat nie zainteresował jednak reportera. Proponuję więc, że „jest coś, co powinno się pokazać, ale nie wiem, czy pan będzie miał odwagę to sfilmować...”. Zaprowadziłem redaktora i operatora ogromnej kamery na Plac Wolności, gdzie na wzgórzu po drugiej stronie ulicy stał z zabitymi deskami oknami niedokończony gmach TZR. Wskazuję mu, że ten skandal dzieje się w centrum stolicy Rybnickiego Okręgu Węglowego, największego zagłębia węglowego w Europie. Dlaczego? Bo na dokończenie inwestycji zabrakło 8 mln złotych. Operator kamery położył się na brzuchu i wszystko sfilmował z wysokiej trawy. Przez to powstało przejmujące ujęcie gmaszyska zarastającego trawą. Kilka dni później kronikę filmową z Rybnika obejrzeli ludzie w całej Polsce.

To musiało skończyć się straszną awanturą…, w socjalizmie nie pokazywało się przecież takich rzeczy publicznie.

Na drugi dzień po emisji programu sekretarka mówi do mnie: "panie magistrze, dzieje się coś strasznego… Wszyscy ważni ludzie zostali wezwani do Gierka." Około trzeciej po południu wrócili z Katowic i usłyszałem, że Edward Gierek bardzo się zdenerwował, niemalże krzyczał na nich, że "on walczy o jak najlepszy obraz Śląska w Polsce, a PKF pokazała na cały kraj zarastający trawą i zabity dechami Teatr Ziemi Rybnickiej."

I jak Pan zareagował?

Zapytałem, co w końcu postanowiono? Zdaniem przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej stwierdził, była to prowokacja i nie da temu spokoju. Oznajmił, że skieruje sprawę do szefa rybnickiej służby bezpieczeństwa, którym był pewien major. Pomyślałem sobie, jak mnie ten dziennikarz PKF-u sypnie, to najwyżej wrócę do pracy w sądzie. Byłem przecież urlopowany z sądu do prezydium MRN, jako przedstawiciel SD. Reporter widocznie nic nie powiedział, bo nie miałem z tego powodu żadnych kłopotów. Tymczasem Gierek polecił przemysłowi węglowemu, by przekazać brakujące 8 mln zł na dokończenie budowy Teatru Ziemi Rybnickiej. Pieniądze wpłynęły na konto.

Ponieważ w ramach podziału czynności nadzorowałem kulturę, pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było zaproszenie do urzędu przedstawicieli wszystkich wykonawców. Przyjechali dyrektorzy z różnych stron Polski. Zarządziłem, że trzeba przygotować plan kontynuowania inwestycji. Starszy pan pełniący funkcję sekretarza komitetu budowy twierdził, że wskazane terminy wykonawstwa są nierealne i moja propozycja jest… polityczną prowokacją. Oburzony krzyczał, że on wyzwalał z bronią w ręku ziemię rybnicką spod okupacji niemieckiej, a teraz spotyka go taka przykrość. Odpowiedziałem, że „za wyzwolenie Rybnika wystąpię do władz o przyznanie panu medalu. Ale tu musi pan zrobić wszystko, aby ukończono prace w terminie!”. Wszyscy wzięli się do roboty.

Efektem jest gmach, który służy mieszkańcom Rybnika i ziemi rybnickiej już blisko 60 lat

Pamiętam, jak pojechałem ze wspomnianym sekretarzem komitetu budowy do Wytwórni Mebli Giętych za Częstochową. Ponieważ nie spodobały mi się ich meble, zamówiłem wyposażenie do sali widowiskowej w innej fabryce. Zresztą odpowiadałem za szereg czynności związanych z budową teatru, najważniejsze, że prace postępowały. Ostatecznie gmach oddano do użytku w Barbórkę 4 grudnia 1964 roku.

A propos Gierka, czy pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR bywał w Rybniku?

Zapamiętałem jedno zdarzenie, gdy przyjechał do Rybnika na jakąś uroczystość, a kawalkada samochodów zatkała ulicę od strony Żor. Auto wiozące Gierka nie mogło jechać dalej. Poddenerwowany pierwszy sekretarz wyskoczył z samochodu i woła: „co tu się dzieje?!”. Ruchem kierował milicjant, żołnierz frontowy z I Dywizji Piechoty im. Kościuszki, który czerwony na twarzy wypalił ze wschodnim akcentem: „ja z panem kawy nie pił. Niech mi pan nie przeszkadza”. Gierek poczuł się dotknięty i na własnych nogach poszedł do komitetu miejskiego PZPR. Była z tego straszna awantura. Milicjanta usunięto z drogówki i nie wiem czemu, ale udał się na skargę właśnie do mnie. W nylonowym worku przyniósł wszystkie swoje wojenne odznaczenia i rzucił to na biurko. Krzyczał, że on ma takie duże zasługi dla Polski, a tu go zwalniają z drogówki. Mówię do niego: „spokojnie, niech pan nie rzuca tymi medalami”. Obawiałem się się, że jak będzie się tak zachowywał, to wyleci z roboty. A nie był już taki młody. Wstawiłem się za tego milicjanta u szefa rybnickiej drogówki, tłumaczyłem, że przecież sumiennie wykonywał swoje obowiązki, a Gierka nie poznał… No i przywrócili go do pracy.

Jako młody sędzia Sądu Powiatowego w Rybniku, zorganizował Pan teatr faktu Sąd Młodych.

Jako sędzia, miałem wiele spotkań z młodzieżą. Inscenizowaliśmy przebieg procesów sądowych, oddając atmosferę panującą w sali rozpraw. Wprowadziłem nowatorską formułę edukacji prawnej na wiele lat przed telewizyjnymi hitami, takimi jak "Sędzia Anna Maria Wesołowska".

Skąd wziął się ten pomysł?

Jako młody sędzia ubolewałem, że tylu młodych ludzi upija się na umór, następnie popełniają przestępstwa i trafiają za kratki. Wymyśliłem Sąd Młodych, którego spektakle odbyły się w Teatrze Ziemi Rybnickiej, otwartym w 1964 roku. Pisałem scenariusze na podstawie autentycznych spraw sądowych. Teksty często nie były „poprawne politycznie”, takie, których normalnie nie przepuściłaby cenzura, ale jakoś to przechodziło. Na afiszach Teatru Ziemi Rybnickiej pojawiała się jedynie informacja z tytułem "Sąd Młodych", nazwą miejsca oraz dniem i godziną spektaklu. Cenzorowi oświadczałem, że są to pogadanki o prawie, więc przybijał pieczątkę, aprobującą inscenizację. Teksty czytał animator kultury i mistrz słowa (późniejszy wieloletni dyrektor Teatru Ziemi Rybnickiej - red.) Wojciech Bronowski. Ówczesny szef TZR Władysław Porębski zapewniał oświetlenie. Rybnicki jazzman Czesław Gawlik przygotowywał oprawę muzyczną.

Rozmawiał: Ireneusz Stajer

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wodzislawslaski.naszemiasto.pl Nasze Miasto