18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Peru - nie tylko Machu Picchu (09.03.2011)

Redakcja
Dzielnica Limy - Miraflores widziana z wybrzeża.
Dzielnica Limy - Miraflores widziana z wybrzeża. fot. Asia i Grzegorz Zalescy.
Po czterdziestu godzinach lotu z Bali przez Singapur, Tokyo, Houston do Limy, znaleźliśmy się w końcu po drugiej stronie świata. Żyje on na skraju górskich przepaści, obnosi się głęboką wiarą i naprawdę lubi się bawić. Amigos - Bienvenidos a Peru!

Lima wstępem do Nowego Świata

Pierwszą przyjemną zmianą jest pogoda. Chociaż Lima leży niewiele ponad 1000 kilometrów od równika a już 500 kilometrów na północny wschód roztacza się amazońska dżungla, to z powodu sąsiednich, wysokich Andów średnia temperatura nie przekracza tutaj dwudziestu trzech stopni, schładzana nieustannym krążeniem rześkiego wiatru.

O północy na lotnisku Jorge wita nas jak starych przyjaciół. Poza nami gości jeszcze w tym samym czasie Kolumbijczyka z Japonką, trzech Argentyńczyków i jedną Węgierkę. Wszyscy jesteśmy jego couchsurfingowi amigos i dzielimy po równi podłogę w pokoju. Najboleśniejsza jest dla mnie zmiana języka. Z rozgadanego, rzucającego dowcipami kompana zamieniam się natychmiast w milczącego ponuraka zdolnego jedynie na migi zapytać o drogę do toalety. Sytuację ratuje Asia mówiąca płynnie po hiszpańsku ale aż żal mi puent, które jak wiadomo śmieszą jedynie powiedziane celnie i szybko. Nie ma rady - muszę nauczyć się języka.

Jak zwykle pracowicie zwiedzamy. W Azji, z potrzeby duchowej musieliśmy nieraz przemierzyć pół miasta w poszukiwaniu kościoła. Teraz wszystkie mamy na wyciągnięcie ręki przy głównych placach w samym centrum. Z buddyzmu przeskakujemy do katolicyzmu w jego najbarwniejszej postaci. "Podziwiamy" zachowany palec Św. Franciszka Solano, w katakumbach monastyru pod jego wezwaniem zaglądamy do studni "wypchanej" czaszkami ówczesnych bogaczy, chcących po śmierci znaleźć się bliżej Boga. Najbardziej zachwyca mnie jednak podręczny zestaw dla księdza do nauczania katechizmu. Malutka skrzyneczka zawiera w środku gipsowe figurki, za pomocą których misjonarz tłumaczył Indianom w odległych prowincjach podstawy naszej wiary.

W Limie wieczór zaczyna się od pisco

Towarem zdecydowanie deficytowym był w Azji alkohol. Nie zrozumcie nas źle, w końcu każdy od czasu do czasu ma ochotę na kilka szklaneczek czegoś mocniejszego. W Azji poza turystycznymi metropoliami byliśmy skazani co najwyżej na lokalne odmiany piwa. W Limie, z marszu wstąpiliśmy do tradycyjnego baru gdzie podają pisco - narodowy alkohol Peru. Wyglądem i klientelą przypominał trochę nasze powojenne "apteki" (czytaj: pijalnie wódki) gdzie alkoholu nie kupuje się na kieliszki czy nawet szklanki, ale od razu na butelki. Zachęceni przez kelnera zamówiliśmy we trójkę pół litra nalewki z winogron oraz zestaw dodatków do własnoręcznego sporządzenia drinka o nazwie chilcano de pisco - limonkę, sprite`a, cukier w płynie, parę kostek lodu i tzw. amargo de angostura przypominające naszą wiśniówkę. Sącząc wyśmienity napój słuchaliśmy boler, śpiewanych zachrypniętym głosem przez knajpianego artystę.

Wieczór jak przystało na kraj latynoamerykański zakończyliśmy w nocnym klubie. Liczyliśmy na festiwal salsy, jednak DJ okazał się fanem amerykańskiego rocka. Muzyka latynoska rozbrzmiewa jednak wszędzie. Każdej nocy gdzieś trwa właśnie szalona zabawa. Kiedy jednak siedzimy w restauracji do naszych uszu dobiegają nie dźwięki instrumentów, lecz pokrzykiwania piłkarskich kibiców. Ekrany w knajpach nastawione są jedynie na transmisje z meczów piłki nożnej. Nawet w sklepach czasem sprzedawcy mają przy ladzie ustawiony telewizor, aby nie przegapić pojedynku ukochanej drużyny.

Polacy odkrywają Kanion de Colca

W maju 1981 roku piątka studentów z Krakowa stanęła na skraju przepaści Kanionu de Colca. W głowach mieli niejasny plan pokonania stu dwudziestu kilometrów wijącej się w dole rzeki. Jak każda polska wyprawa z czasów PRL'u byli kompletnie niedoposażeni do takiego przedsięwzięcia. Para prostych kajaków i po kasku hokejowym na głowę miały ich chronić przed wodą pędzącą czasem do stu kilometrów na godzinę. W noc pełną wątpliwości co do powodzenia wyprawy usłyszeli w radio o zamachu na papieża. Przekonani o śmierci Jana Pawła II bezgłośnie pomyśleli, że nie mają już do czego wracać nawet jeśli tam - w dole, czeka ich to samo przeznaczenie. Nie zginęli, ale zamiast planowanych pięciu dni spędzili w kanione ponad miesiąc. Kiedy w końcu wyszli na płaski teren, przerażeni Indianie wzięli ich za wodne demony - tak bardzo straszyli swoim wynędzniałym wyglądem. Dzień później stali się sławni na cały świat. Niestety (lub stety) z radości po usłyszeniu, że papież przeżył zamach, dali się sfotografować z transparentami Solidarności. Zamknęli sobie tym samym dostęp do kraju, a nam próżno było słuchać o nich na lekcjach geografii.

Schodzimy w dół kanionu ścieżką przyklejoną do pionowych skał. Nie jesteśmy już grupką szaleńców-amatorów, ale turystami na trzydniowej wycieczce. Mimo to natura w każdej chwili może przygotować nam śmiertelne zagrożenie. Jesteśmy właśnie w porze deszczowej, co oznacza codzienne regularne opady. Ziemia jest grząska i co krok grozi obsunięciem. Mamy nadzieję, że krążące nad nami majestatyczne kondory nie są zwiastunem fatalnego wypadku.

Po długiej wędrówce odpoczywamy w raju. Można pomyśleć, że to banalny slogan reklamowy dopóki nie widzi się bogactwa przyrody tej malutkiej oazy, otoczonej nagimi skałami. Pomarańcze, owoce kaktusa, avokado - dojrzałe i piękne rosną na wyciągnięcie ręki. Po środku stoi nieduża jabłoń. Próbujemy przyczepić z powrotem zerwany wcześniej owoc. Niestety bez skutku. Już jutro trzeba będzie raj opuścić.

W 2001 roku dziewiątka Polaków wypadła samochodem z zakrętu prosto w przepaść kanionu. Półtorej miesiąca temu dwójka innych została przysypana przez lawinę kamieni. Według wierzeń Inków góry posiadają własną nieobliczalną naturę. Może rozgniewane mszczą się na nas za odkrycie ich tajemnicy przez piątkę śmiałków trzydzieści lat temu.

Machu Picchu zasnute mgłą

"Jesteście naprawdę szczęściarzami, odwiedzając Machu Picchu o tej porze" - przekonywała przewodniczka w reakcji na nasze rozeźlone miny. W całych dziewięciu miesiącach podróży nie narzekaliśmy na brak szczęścia i normalnie taki zwrot przyjąłbym za oczywistość. Ale nie właśnie "o tej porze". Znajdujemy się w środku sezonu deszczowego, zmoczeni do suchej nitki przez nieustającą ulewę. Mgła zasłania całą dolinę, także widok fortecy Inków położonej na skraju przepaści możemy sobie tylko wyobrazić. "W sezonie suchym słońce pali niemiłosiernie, nie można opędzić się od komarów, no i turystów jest dwa razy więcej. Teraz możecie poczuć mistyczną atmosferę Machu Picchu" - kontynuowała, a ja rozglądając się na boki zacząłem jej wierzyć. W deszczu i mgle każde miejsce wydaje się odrealnione, tym bardziej Machu Picchu, które właśnie...takie jest. Zagubione pośród niedostępnych gór, opuszczone przed wiekami bez żadnego wytłumaczenia wydaje się istną siedzibą duchów. Czy było to sanktuarium religijne, ośrodek badawczy czy po prostu ekskluzywne mini-miasto dla inkaskiej elity? Irytująca niewiedza historyków działa na korzyść tajemnicy Machu Picchu.

Forteca nie nosi prawie żadnych śladów zaszłej bytności. To, czego nie zdołali zabrać lub spalić uciekający Inkowie ukradli lokalni złodzieje, oraz...amerykański historyk Harry Bingham, który wywiózł większość znalezisk do uniwersytetu w Yale. Przed wizytą w Machu Picchu doradzamy więc obejrzeć bogate zbiory sztuki prekolumbijskiej i inkaskiej (w tym prowokacyjną sztukę erotyczną) w muzeach Limy, Arequipy i Cuzco. W innym wypadku odwiedzając Machu Picchu pozostaniecie jedynie ze wspomnieniem nic nie mówiących ruin.

Wracamy zziębnięci pociągiem do Cuzco. Linia kolejowa ciągnie się tuż nad brzegiem wściekłej w okresie deszczowym rzeki Urubamba. Tory nie są w żaden sposób wzmocnione. Przy większym przypływie woda wypłukuje ziemię unieruchamiając pociągi na kilka godzin. W zeszłym roku szkody były tak duże, że ponad trzy tysiące turystów tkwiło na Machu Picchu przez kilka dni, dożywiane jedynie dzięki pomocy okolicznych mieszkańców. My docieramy do Cuzco bezpiecznie. Rzeczywiście możemy więc czuć się szczęściarzami.

Jezioro Titicaca - w czułych objęciach Pachamamy

Na dwóch wzgórzach wyspy Amantani wzniesione są świątynie Pachamamy i Pachataty. Pachamama - w tłumaczeniu matka ziemia jest dla Indian boginią potężniejszą od naszego Jehowy i nawet misjonarze nie zdołali jej wytępić. Zapłodniona Pachamama rodzi naturę niezbędną dla życia człowieka. Jej siłę widać na tej maleńkiej skalistej wysepce położonej na wysokości 4000 metrów n.p.m. Na twardej ziemi Indianie sadzą ziemniaki, kukurydzę i quinoę, które zebrane raz do roku stanowią podstawę ich pożywienia. Ich głównym dochodem jest oczywiście turystyka, ale nie zawsze starcza pieniędzy przy galopujących cenach żywności przywożonej z lądu.

Nasza gospodyni o wdzięcznym imieniu Blanca Elizabeth (Indianie zapożyczają imiona od napotkanych turystów. Nie wiadomo dlaczego wstydzą się własnych, równie ładnych jak na przykład Rumi) gotuje kolację dla gości i trójki swoich dzieci. W kuchennej izbie nie ma prądu. Oświetlają nas jedynie świece i ogień płonący pod glinianą kuchenką. Chociaż cała wyspa jest okablowana, prąd płynął na niej jedynie trzy miesiące przed wyborami prezydenckimi. Później skończyła się benzyna w generatorach, światło zgasło, a lampy na ulicach stały się absurdalną dekoracją.

Wieczorem razem z Blancą i jej córeczką o jeszcze wdzięczniejszym imieniu Amelia, idziemy na wiejską zabawę. Nie łudźcie się, to nie przypadkowy zbieg okoliczności, zabawy dla turystów organizowane są codziennie. Mimo to czujemy się wyjątkowo poprzebierani w stroje tubylców. Ja noszę narzucone ponczo i kolorową czapeczkę.

Asi mniej się upiekło - musiała założyć grubą, zieloną spódniczkę podszytą "reformami", pas wiązany na wysokości stanu, koszulę haftowaną w kwiaty i na końcu czarną hustę na głowę. Na sali przypatrujemy się sobie wśród ogólnego rozbawienia. Gdy tylko rozbrzmiewa muzyka Blanca porywa mnie do tańca. Po kilku minutach wygibasów zaczynam się jednak męczyć. Ponczo grzeje niemiłosiernie, muzyka nie zdaje się kończyć, a tradycyjne ruchy taneczne Indian mają w sobie tyle wdzięku, co machanie w polu kosą. Najlepiej bawi się mała Amelia, która po prostu uwielbia tańczyć.

Rankiem Blanca, jak prawdziwa mama odprowadza nas do odpływającej łodzi. Taka jest idea zaszczepiona tubylcom przez agencje turystyczne. Mamy przez dwa dni czuć się jak dzieci u przybranej rodziny. Przy pożegnaniu Blancę przezywamy pieszczotliwie Pachamamą, dziękując jej w ten sposób za opiekę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Peru - nie tylko Machu Picchu (09.03.2011) - śląskie Nasze Miasto

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto