18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Planeta Indie (12.12.2010)

Redakcja
Taj Mahal o świcie.
Taj Mahal o świcie. fot. Asia i Grzegorz Zalescy.
Jeśli usłyszycie opowieść o Indiach, która wyda wam się niewiarygodna, przesadzona, czy wręcz zmyślona, nie osądzajcie swojego rozmówcy. Na tej "planecie" wszystko jest możliwe i każdy może opisać ją inaczej. Poniżej nasza relacja z pierwszego lądowania.

"Welcome to India"
Idziemy przez lotnisko w New Delhi jak amerykańscy żołnierze wkraczający do Iraku. Mamy oczy dookoła głowy, odmawiamy jakichkolwiek rozmów, trzymamy ręce przy kieszeniach. Na szczęście kierowca wysłany przez hotel po dwóch awaryjnych telefonach odnajduje się i po wstępnym przywitaniu: "Welcome to India my friend", zaprowadza do samochodu. Po chwili dochodzimy do pojazdu, który można nazwać powiększonym skuterem, przeznaczonym maksymalnie dla czterech osób. Niemożliwe okazuje się możliwe - jedzie nas sześcioro, w tym wesoły Argentyńczyk i sporych rozmiarów Amerykanin. Asi plecak dociska mnie do brudnej szyby, zdesperowany próbuję nogami ugnieść Amerykanina. Argentyńczyk z wrażenia gubi szkło kontaktowe, gdy kierowca wymusza pierwszeństwo na wielkiej ciężarówce. Powinniśmy nie żyć po raz pierwszy.

New Delhi aż dech zapiera
Albo wstrzymamy oddech, albo zwymiotujemy. Przed nami odcinek z trzema kontenerami wypełnionymi śmieciami, których "zapach" znieść może jedynie wygłodniała krowa lub pies. Wstrzymujemy więc oddech i przebiegamy na drugą stronę ulicy. Otrąbia nas okropnym, piskliwym klaksonem kierowca moto-rikszy. Wytrąceni z równowagi omal nie wpadamy w dziurę w chodniku, pod którym płynie ściek czarny jak smoła. Byliśmy już w paru chaotycznych krajach, ale i tak nie potrafimy uwierzyć własnym oczom. New Delhi - za wyjątkiem paru reprezentacyjnych ulic w centrum miasta - wygląda jak zdemolowane podczas krwawych zamieszek. Chodzimy w kółko próbując bezskutecznie wyciągnąć pieniądze z niedziałających bankomatów. Mimo to każdego z nich pilnuje żołnierz z karabinem na ramieniu.

Na starym mieście trwa już prawdziwe zamieszanie. Trafiamy akurat na muzułmańskie święto Eid al-Adha, czyli czas rytualnego składania ofiar ze zwierząt i dzielenia się mięsem z potrzebującymi. Przez bramy meczetu Jama Masjid wylewa się tłum ludzi z pobłogosławionymi na ofiarę zwierzętami. Wokół kręcą się również małpy, psy, wałęsające się bez celu krowy, różnej maści naganiacze i żebracy. Nie mogłem wcześniej uwierzyć w historie o setkach dzieci zagubionych w trakcie pielgrzymek religijnych. Teraz już nie wątpię, że jest to możliwe.

Panowie na lewo, panie na prawo
Zostajemy mile zaskoczeni po wejściu do metra. Jest czysto, spokojnie i przede wszystkim przestronnie. Tylko dlaczego jestem tutaj jedynym facetem? Rozglądam się wokoło i widzę same kobiety, w końcu dostrzegam ciekawskie spojrzenia mężczyzn zbitych jak sardynki w drugim przedziale. Domyślam się, że muszę opuścić to przytulne miejsce i docisnąć się do towarzyszy tej samej płci. Na każdej stacji segregacji płciowej pilnuje strażnik, jeśli ktoś umknie jego uwadze kobiety same podniosą rwetes. Wszystko to z szacunku dla płci pięknej oraz ochrony przed molestowaniem w ścisku przez niewyżytych nastolatków. Asia jedzie wniebowzięta w wagonie "Only for ladies", ja tłoczę się z resztą pospólstwa.

"Krajoznawcze wycieczki" z duszą na ramieniu
Wracamy wieczorem w godzinie szczytu. Nie liczą się już zasady savoir-vivre'u. Biedny strażnik omal nie zostaje zadeptany przez samców z furią w oczach szturmujących wagon kobiecy - wśród nich znajduję się ja. W połowie tunelu stajemy na dobre - dwadzieścia, sześćdziesiąt, sto minut mija w nerwowym oczekiwaniu. Pierwszy raz w życiu zaczynam mieć ataki klaustrofobii. Po dwóch godzinach docieramy na najbliższą stację, aby dowiedzieć się, że dalej nie pojedziemy z powodów technicznych. Delhi to ogromne, trzynastomilionowe miasto - do hostelu mamy jeszcze dwadzieścia kilometrów. O tej porze i w tych okolicznościach jesteśmy zdani na łaskę cwanych taksówkarzy, oferujących "krajoznawcze wycieczki" za sto i więcej dolarów. Zatrzymuje się w końcu stara, zdezelowana gablota, pamiętająca czasy Mahatmy Gandhi'ego. Chyba dopisało nam szczęście - uśmiechnięty Sikh za kierownicą ma uczciwe spojrzenie. Po krótkiej jeździe zaczynamy jednak krążyć po coraz ciemniejszych ulicach, bo Sikh - jak twierdzi, jeszcze nigdy nie był w tej części miasta i nie wie jak jechać. Wyciągam z plecaka gaz łzawiący i patrzę na każdy ruch kierowcy. Tym razem niepotrzebnie - wjeżdżamy w znajomą ulicę i z radości prawie wyskakujemy z samochodu. Sikh wścieka się, że nie wiedział przy ustalaniu ceny, że odległość będzie taka duża. Radzę mu myśleć pozytywnie i zamykam bez słowa drzwi taksówki. Docieramy bezpiecznie do spokojnego hostelu i siadamy w cichym ogrodzie aby z innymi gośćmi podzielić się przeżyciami minionego dnia.

Rishikesh duchowym sanatorium
Jechaliśmy do Rishikesh'u - świętego miejsca hinduizmu i światowej stolicy jogi i medytacji, aby wyciszyć się na krótko przed kolejnym zanurzeniem w kakofonię hinduskiej cywilizacji. Zostaliśmy tam przez tydzień - eksperymentując z najwrażliwszym organem człowieka - duszą. Zaczęliśmy jak typowi biali turyści: kupiliśmy sobie szerokie spodnie, koszulki z napisem "Om" (święte słowo hinduizmu), dostaliśmy za dziesięć rupii czerwoną kropkę na czoło z błogosławieństwem od brahmina, i tym samym w ciągu kilku godzin wyglądaliśmy jak sadhu (święty mędrzec) na wakacjach . Zaszliśmy następnie do księgarni, aby nabyć parę książek: "Droga jogi", "Podstawy hinduizmu" i "Wspomnienia o Babie" (Baba to inaczej mistrz, guru). Zapytaliśmy przyjaźnie nastawionego księgarza, czy nie zna jakiegoś dobrego miejsca do rozpoczęcia przygody z jogą. Mężczyzna zadumał się i odrzekł głosem pełnym powagi: "Wiele osób przyjeżdża do Rishikesh'u, płaci dużo pieniędzy i nie dostaje tego co chce. Myślę, że powinniście pójść do aszramu".

Aszram - (nie)udana wędrówka w głąb siebie
Rishikesh słynie z aszramów (hinduistycznych klasztorów), odkąd w 1968 roku do jednego z nich przyjechali Beatlesi na spotkanie z guru Maharishi Maheshem. Aszram Beatlesów jest obecnie w stanie ruiny zamieszkanej jedynie przez małpy, ale jego miejsce zapełniły tuziny innych o gorszej lub lepszej reputacji. Księgarz zaprowadził nas do aszramu, w którym sam pobierał nauki. Trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka jego wnętrze wywarło na nas magiczne wrażenie. Główny hol do medytacji w kształcie wielkiego koła, tonie w półmroku i bezwzględnej ciszy. W jego ścianie wykuto wnęki - mini pieczary, w których jak kamienne posągi tkwią uczniowie sztuki medytacji. Nie wiem dlaczego, ale spodobała się nam surowość tego miejsca. "Jeśli mamy czegoś spróbować, to najlepiej u źródła, prawdziwie i głęboko" - powiedzieliśmy do siebie i postanowiliśmy zostać. Czar prysnął, kiedy zobaczyliśmy pokój, w którym przyszło nam spędzić kilka kolejnych dni. Brudny, mroczny, zimny, odpychający - przekraczał nasz wyrobiony w podróży system odporności. Jak można się zrelaksować i wyciszyć w miejscu, w którym wszystko mówi ci: "Uciekaj!"? Jak można być bliżej natury tam, gdzie przez okno widać tylko gruzy i blaszane ogrodzenie, a uliczny hałas nie pozwala zasnąć?
Udaliśmy się na kolację z nadzieją porozmawiania z innymi "kuracjuszami" i rozweselenia trochę duszy. Do jedzenia dostaliśmy zimną breję, a za rozmówcę mieliśmy przygłuchego dziadka, który raz po raz wpadał w krótkie stany medytacji.

Po kolacji czekało nas jeszcze obowiązkowe aarti - czyli ceremonia dziękczynna dla guru i opiekuńczych bogów. Czuliśmy się niezręcznie śpiewając pieśni, których słów nie rozumiemy i uczestnicząc w obcych rytuałach. Po aarti nastąpiła dwógodzinna medytacja - stanowczo za długa jak na nasze możliwości. Po męczącej nocy spędzonej na bitwie z myślami ostatecznie bladym świtem spakowaliśmy się i uciekliśmy z tego więzienia na własne życzenie.

Nie chcę w tym tekście potępiać broń Boże niczego i nikogo. To tylko i wyłącznie nasza wina, że nieprzygotowani udaliśmy się do miejsca dla ludzi z konkretnym celem - pogłębianiem medytacji. Surowość egzystencji nas przerosła, choć można znaleźć aszramy wygodniejsze, bardziej nastawione na duchową turystykę (nasz znajomy księgarz oskarżał je jednak o zbytnią komercję). Wróciliśmy z dziecięcą radością do naszego cudownego pokoiku w hostelu na szczycie wzgórza, gdzie każdego poranka wchłanialiśmy to, co jest najbardziej potrzebne do spokoju ducha - słoneczną energię. Wykupiliśmy sobie zwykłe lekcje jogi, pomiędzy którymi leniuchowaliśmy na tarasie popijając herbatę z miodem i żeń-szeniem. Udało mi się także dokonać rytualnej kąpieli w Gangesie, który w tym miejscu zdaje się być wyjątkowo czysty.

Taj Mahal - Lustereczko, powiedz przecie...
Jest najpiękniejsza na świecie, czy nie jest? A jeśli jest, to co powinienem czuć na jej widok? Drżenie rąk? Bicie serca? Łamiący się głos? Nic z tych rzeczy jednak nie czuję,więc chyba nie jest aż taka piękna? Zastanawiam się gorączkowo stojąc o siódmej rano przed Taj Mahal, aby podziwiać ją o wschodzie słońca. Nie - jest jednak piękna, filigranowa, lekka, jakby unosi się w powietrzu. Myślałem jednak że będzie bielsza, tymczasem przez wieki mocno przyszarzała. Nie uratowała jej nawet kuracja wybielająca przy użyciu specyfików stosowanych przez hinduskie kobiety. I tak miała jednak dużo szczęścia, w końcu jeszcze dwieście lat temu stała opustoszała, odwiedzana jedynie przez bezdomne psy. Anglicy już postanowili ją rozebrać, a marmur sprzedać na targu w Londynie, ale - o ironio losu! - nikt nie chciał go kupić i Taj Mahal znów doczekała czasów, w których jest bezcenna.

Piszę o niej w formie żeńskiej, aby wiernie oddać uczucie jakim darzył ją Shah Jahan. Pierwotnie miała być symbolem bezgranicznej miłości cesarza do swojej przedwcześnie zmarłej żony Mumtaz Mahal. Finalne dzieło było jednak tak doskonałe, że Shah Jahan zakochał się po raz drugi. W królewskim forcie, położonym kilka kilometrów dalej wybudował specjalny pałac, wyposażony w system diamentowych luster dających wyraźne odbicie mauzoleum. Uwięziony później przez swojego syna doczekał tam końca swoich dni codziennie mając przed oczyma ukochaną Taj Mahal.

Varansi zaprasza na rejs
Przed żadnym miastem nie ostrzegano nas jeszcze tak, jak przed Varanasi. "Albo je pokochasz, albo znienawidzisz" - wyczytaliśmy w przewodniku, "Podwójne Indie" - dookreślił poznany w pociągu Anglik, a kropkę nad i postawiła spotkana w Rishikeshu Polka przyznając, że przez dwa pierwsze dni bała się wyjść z hotelu. Mając kulturowy szok za sobą nie byliśmy już jednak niczym zaskoczeni. W dodatku widok Gangesu z hotelowego pokoju skutecznie koił nerwy wieczorami i pozytywnie nastrajał nad ranem.

Życie w Varanasi toczy się wokół rzeki. Można je podpatrzeć wynajmując łódkę na krótką przejażdżkę wokół najważniejszych ghat (przybrzeżnych schodów). Mężczyźni i kobiety biorą rytualną kąpiel zanurzając się kilkakrotnie aż po samą głowę. Ubrania prane są przy brzegu, a następnie suszone na kamiennych skarpach. Na ghatach cmentarnych dzień i noc odbywają się pogrzeby. Woda w Gangesie jest brunatnego koloru z tłustymi plamami na jej powierzchni. Na pytanie o problem zanieczyszczenia sternik naszej łódki tłumaczy spokojnie "urodziłem się przy tej rzece, żyję z tej rzeki, więc mogę z nią zrobić wszystko".

Eksplozja życia na cmentarnych ghatach
Stoimy nad ghatą Manikarnika, jedną z dwóch służących do rytualnego palenia zwłok. Od strony miasta raz po raz nadchodzą kondukty niosące ciała zawinięte w białe szaty obsypane kwiatami. Mężczyźni kładą je na stosach, następnie okrążają z pochodnią w ręku i w końcu podpalają. Po kilkunastu minutach znikają one w płomieniach, po trzech godzinach zostaje tylko popiół. Spoglądam na to co dzieje się obok. Sprzedawcy odmierzają na wadze zakupione pod stos kawałki drewna. Grupka tragarzy śmieje się z jakiegoś żartu. Dookoła krążą krowy polujące na kwiaty wrzucane do Gangesu, psy cierpliwie czekają aby wyłowić niedopalone szczątki ciał. Przy pogrzebowej ghacie jestem świadkiem nieustającej eksplozji życia. Porywa mnie ten widok i przyprawia o szybsze bicie serca.
Wracamy wieczorem przeciskając się po omacku (w Varanasi często brakuje prądu) pomiędzy motorami, ludźmi, krowami, kozami, małpami i Bóg wie, czym jeszcze. Wdychamy odór śmieci, zwierzęcych i ludzkich odchodów, duszący kurz i spaliny. "Eksplozja życia" - powtarzam w duchu myśl, która naszła mnie przy ghacie.
Nadal jednak nie mogę pogodzić się z rozmiarem zniszczeń, które po sobie zostawia.

Kalkuta, nie taka uboga jak ją mlują
Wrażenie z całego pobytu kształtuje się czasem w ostatnim dniach. Jeśli tak, Indie wprawiły nas w jeszcze większe zakłopotanie. Zaczęliśmy od rezygnacji i zniechęcenia. Nasz pobyt w Bodhgayi (najważniejszym dla buddyzmu ośrodku religijnym) miał wyglądać zgoła inaczej. Zamiast podziwiać świątynię wokół drzewa, pod którym Budda doznał oświecenia, przeleżeliśmy w pokoju hotelowym skręcając się z bólu i trzęsąc z gorączki. Poprzedniego wieczora jedliśmy w całkiem przyzwoitej restauracji (tylko jeden zabity karaluch na stole), ale i tak nie uniknęliśmy "zemsty Hindusa", czyli wirusa grypy żołądkowej. Niespodziewanie czas stracony w Bodhgayi nadrobiliśmy w Kalkucie. Nie docenialiśmy początkowo tego miejsca ulegając "propagandzie miłosierdzia" związanej ze światową sławą Matki Teresy. To prawda, że doświadcza się tutaj biedy jak w każdym innym mieście w Indiach, nie może ona jednak przysłonić widoku bogactwa. Kalkutę zamieszkuje najwięcej zamożnych Hindusów, posiada ona najciekawsze zabytki brytyjskiego kolonializmu, i spróbować można tutaj oryginalnej kuchni bengalskiej opartej między innymi na owocach morza.

W Kalkucie udało nam się również na chwilę zrzucić "szaty turystów", zamieszkując dzięki couchsurfingowi u hinduskiego gospodarza. Spędziliśmy z nim dwie noce gorąco dyskutując na tematy, których próżno szukać w przewodnikach turystycznych. Dowiedziałem się ze zdumieniem, że Hindusi cenią Hitlera (za to, że wspomagał ich w walce z Anglikami), w Indiach występuje kara śmierci, a wrogiem numer jeden wbrew pozorom są Amerykanie.

Wsiadając do samolotu zacząłem więc żałować, że już wyjeżdżamy. Indie kosztowały nas sporo zdrowia, ale również pozostawiły po sobie w sercu ślad, którym w przyszłości będziemy chcieli jeszcze raz podążyć.

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Planeta Indie (12.12.2010) - śląskie Nasze Miasto

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto