Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wrocław. Natalia Grosiak z Mikromusic. Artystka z górnej półki (ROZMOWA)

Redakcja
materiały prasowe
Z Natalią Grosiak, wokalistką wrocławskiego zespołu Mikromusic, rozmawiamy o najnowszej płycie, ale też muzycznych początkach i życiu w zgodzie z naturą.

Mikromusic. „Z Dolnej Półki”. W dzisiejszych czasach, w których pragniemy mieć wszystko „naj”, najlepsze, najdroższe, najnowsze, to tytuł waszej płyty brzmi zaskakująco.
Świat zachłysnął się konsumpcjonizmem i w tym momencie zaczyna się odwrót od niego. Zaczynamy kupować ubrania w lumpeksach, robić rzeczy z niczego, nie kupujemy nowych rzeczy, tylko naprawiamy stare, pożyczamy, gdy to jest możliwe. I ta „dolna półka” to jest ukłon w stronę tego, co nie jest nowe, świeże, nietknięte, tylko przemielone, przetworzone jeszcze raz, zrobione z czegoś, co kiedyś było już niepotrzebne.

Na waszej płycie też jest taki recykling.
Występują instrumenty stworzone z rzeczy niepotrzebnych, ze śmieci. Jest na przykład gitara zrobiona z miski kota Azora - to kot Dawida Korbaczyńskiego, naszego gitarzysty. Są gitarki z pudełek po cygarach. Jest stary akordeon, który Robert Jarmużek dostał z okazji swojej Pierwszej Komunii. Oczywiście nie wszystko nam się udało, w stu procentach, zagospodarować, żeby to było z drugiej ręki, używane, albo bardzo stare i odnowione.

Ale piosenki na tej płycie są z odzysku.
Znalazły się na niej utwory przearanżowane, które Mikromusic już kiedyś nagrało. Plus jeden utwór premierowy, ludowy.

To takie The Best of Mikromusic?
Myślę, że przez przypadek nam coś takiego wyszło. Przerobiliśmy i zrobiliśmy na nowo nasze stare piosenki, które nam się najlepiej gra.

A według jakiego klucza je dobieraliście?
Na początku bardzo przypadkowo. Zaczęło się od wrocławskiej kawiarni Cafe Rozrusznik, w której nagrywaliśmy live session. I powstały w niej trzy kawałki. Później spełniliśmy nasze marzenie i nagraliśmy piosenki w lesie... I w tym lesie uświadomiłam sobie, że to nie musi być koniec, że może zrobimy w ten sposób nową płytę, nasz nowy muzyczny projekt: zamiast w studiu, będziemy nagrywać na dworze.

No właśnie. Nagrywaliście w różnych, dziwacznych miejscach: w sadzie, w lesie, w fabryce, na szczycie wieży matematycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, w wiejskim domu malarki Pauliny Korbaczyńskiej. Nietypowo: bo zwykłemu śmiertelnikowi, jak ja, wydaje się, że płytę można nagrać albo koncertową, w jakimś teatrze, operze, albo w studiu nagraniowym. A wy pokazujecie, że niekoniecznie.
I my też do końca nie wiedzieliśmy, jak to będzie, a okazało się, że te miejsca mają cudowną akustykę - zwłaszcza las i sad. Niebywałą. Dlatego pojawiła się idea kontynuacji tego pomysłu. W kawiarni warunki były trudne, bo to małe pomieszczenie, niewygłuszone, dźwięk odbijał się od ścian. A w lesie wszystko brzmiało idealnie, jak w najlepszym studiu. Oczywiście logistycznie te nagrania były bardzo trudne - do lasu musieliśmy przywieść ogromną ciężarówkę z agregatem, bo trzeba było gdzieś podłączyć prąd. Wszystkie nagrania były na tzw. „setkę”. A przy okazji powstawało wideo z tego nagrania, które można zobaczyć na YouTube.

Chyba pierwszy raz w Polsce powstała płyta nagrana na dworze.
I to płyta live, dodatkowo z zarejestrowanym wideo z jej powstawania.

Gdzie było najtrudniej nagrywać?
Na początku nie mieliśmy doświadczenia w nagraniach w takich nowych warunkach. Ale takiego doświadczenia szybko nabraliśmy - że na przykład jest potrzebna dodatkowa osoba do pomocy przy realizacji, że potrzebne są dwa komputery, a nie jeden - przekonaliśmy się o tym, kiedy w czasie nagrań w lesie siadł nam komputer. No i było mnóstwo przeszkód, z którymi walczyliśmy, a na które nie mieliśmy wpływu. Na przykład podczas nagrań w sadzie moich rodziców spadł deszcz. Mieliśmy plan, żeby nagrać piosenki „Zakopolo” i „Niemiłość” na polu naszego sąsiada, na jego traktorze i znów deszcz przekreślił nasze plany. Dlatego przenieśliśmy się z tymi piosenkami do ogromnej hali fabrycznej. Natomiast na wieży matematycznej przeszkadzał nam wiatr - wchodził do mikrofonów. Ale nasz techniczny, w swojej czarodziejskiej walizce, z różnymi śrubokrętami, taśmami, znalazł sztuczne futerko w beżowo-czarno-białe ciapki i tym futerkiem obkleił nam mikrofony i wiatr już nie był straszny. Ale na wideo z tego nagrania dziwnie to futerko wygląda.

Dzięki temu, co zrobiliście, pojęcie „z dolnej półki” nabiera nowego znaczenia.
Wracamy do tego, co jest nam znane. Pojęcie „zero waste” czyli, żeby jak najmniej marnować, śmiecić, nie jest nam ideą obcą. Nową. Gdy byliśmy dziećmi, w komunie przecież uprawialiśmy „zero waste” codziennie. Byliśmy w czasach PRL-u bardziej ekologiczni niż teraz. Wodę kupowaliśmy w szkle lub piliśmy kranówkę. Mleko też było sprzedawane w szklanych butelkach. Nie mieliśmy worków na śmieci, tylko każdy z nas szedł do śmietnika z koszem wyłożonym gazetami i wyrzucał bezpośrednio zawartość do pojemników. Na zakupy chodziliśmy ze swoimi torbami wielorazowymi, a sami byliśmy przewijani w pieluchy tetrowe.

Powoli do tego wracamy.
I to jest bardzo ciężki powrót, bo wygoda jest nieekologiczna, a czasami trzeba zrobić coś wbrew sobie i wyjść ze swojej strefy komfortu - żeby chwilę poczuć się niewygodnie, ale za moment stwierdzić, że to jest jednak to.

To jest taki wasz styl życia na co dzień, który z życia prywatnego przenieśliście też na zawodowe?
Nie da się tego oddzielić, to się przenika nawzajem. Bardzo dużo zmian wnieśliśmy w życie zespołu - na przykład w naszych zapotrzebowaniach technicznych, które dostaje organizator koncertu, mieliśmy kiedyś wpisane, że potrzebujemy tyle a tyle butelek wody na scenie. Teraz sama wożę wielorazową butelkę i napełniam ją kranówką. Też wolimy pojechać i zjeść posiłek w restauracji, niż żeby nam to w plastikowych opakowaniach przywożono do garderoby. Zamawiamy posiłki wegetariańskie i wegańskie. Prosimy też, żeby na zapleczu sceny nie było plastikowych sztućców, kubeczków. To są takie nasze małe kroki. Uważam, że praca wokół siebie, w swoim najbliższym otoczeniu, jest najważniejsza. Bo proszę sobie wyobrazić, że każdy z nas wykonuje tylko wokół siebie taką pracę - nie używa plastiku, pije wodę ze swojej butelki, segreguje śmieci, chodzi na zakupy ze swoją torbą... I jesteśmy takim jednym, malutkim punkcikiem na kuli ziemskiej. A gdy takich punktów jest coraz więcej, to się robi na świecie coraz lepiej. I niby to jest jedna kropla, dwie, trzy, ale te krople w sumie tworzą całe morze.

Wróćmy do płyty. Trudno było wybrać na ten najnowszy krążek tylko kilka piosenek, z kilkudziesięciu, które nagraliście, które kochacie, które lubicie grać na koncertach?
Na początku to były przede wszystkim piosenki z płyty „Tak mi się nie chce”. Ale doszły do nich piosenki z innych płyt. Na przykład w wersji live zawsze chciałam zrobić piosenkę „Krystyno” - to piosenka z płyty „Matka i żony”. „Niemiłość” to piosenka z płyty „Sova”, ale w wydaniu świątecznym. „Zakopolo” - ulubiona piosenka chłopaków... Myślę, że to był raczej przypadkowy wybór, nie pod publiczność, tylko pod to, co nam się będzie dobrze grało, co nam samym się najbardziej podoba.

Ale jest jeden utwór premierowy.
„Kołysanka pani Broni”. Ponad rok temu poznałam panią Bronisławę Chmielowską w czasie realizacji programu telewizyjnego „Szlakiem Kolberga” dla TVP Kultura. Polega on na tym, że artyści młodego pokolenia, na przykład ze sceny alternatywnej, spotykają się z muzyczną starszyzną, zazwyczaj są to ludzie bardzo wiekowi. Wymieniałyśmy się w tym programie naszym muzycznym doświadczeniem. Pani Bronia nauczyła mnie swojej twórczości, między innymi tej piosenki. I przyszedł ciąg dalszy. Tak pokochałam tę piosenkę, że trafiła na płytę. To spotkanie było dla mnie szalenie inspirujące i chciałam ten utwór wysłać dalej, żeby świat go usłyszał.
Słuchając tej płyty miałem wrażenie, że świetnie się razem bawicie, że bawicie się dźwiękami, piosenkami.
Nie robimy niczego na siłę, mamy wielką radość z tego, co razem robimy. I pewnie gdyby nie ta pasja i nie ta radość, to byśmy tego nie robili. Wolność artystyczna jest cudowna - to, że jeśli coś wymyślę, to mogę to zrobić. Że myśl przeradzamy w czyn, i że wystarczy tylko jeden krok, a potem wszystko się układa, składa, jak w dominie, samo.

Jesteście tylko zespołem, czy też grupą przyjaciół, która razem gra?
Przyjaźń to jest podstawa w każdym zespole. Niekiedy jesteśmy ze sobą 24 godziny na dobę, przez kilka dni. Potem się rozstajemy - i to chyba jest normalne - i żyjemy własnym życiem. Ale bardzo lubimy się prywatnie, spotykamy się co jakiś czas na wspólnych imprezach. Gdybyśmy się nie lubili, to ten zespół by nie przetrwał - to podstawa, żeby ludzie, z którymi coś robisz, tworzysz, byli ci bliscy. Bo zespoły, w których nie ma szacunku między ludźmi, sympatii, szybko się rozlatują.

Mówi Pani o wolności. Tę płytę wydaliście sami.
Założyłam wytwórnię, management i jesteśmy jako zespół Mikromusic w pełni niezależni - rozstaliśmy się z naszą poprzednią wytwórnią. I to nie jest pierwsza płyta, która jest w pełni nasza. Ostatnią płytę „Tak mi się nie chce” też wydaliśmy sami. Po rozstaniu z wytwórnią zostaliśmy z niczym, dlatego zbiórkę pieniędzy na jej sfinansowanie zrobiliśmy w internecie: fani wcześniej, zanim płyta powstała, po prostu ją zamówili i zapłacili za nią. I po wydaniu tej „Tak mi się nie chce” nie były już potrzebne kolejne zbiórki - stoimy twardo na nogach jako wytwórnia i mamy środki na kolejne inwestycje (uśmiech).

Płyta właśnie się ukazała, a koncerty kiedy? Też będą w takich nietypowych miejscach, w jakich był nagrywany krążek „Z Dolnej Półki”?
Jesienią gramy w miejscach „z górnej półki”. Stwierdziliśmy, że jeśli nagraliśmy płytę „z dolnej półki”, to będziemy ją prezentować w filharmoniach, w teatrach... A kiedy zrobi się trochę cieplej, to pogramy w plenerze.

Piosenki, płyty, koncerty. To teraz Pani całe życie. Skąd się wzięła ta muzyczna pasja u Pani? Rodzice muzykowali, dziadkowie?
Jedynym dowodem na to, że ktokolwiek u mnie w rodzinie zajmował się muzyką, jest jedno zdjęcie, z przedwojny, na którym są moi prapradziadkowie, ich dzieci, a wśród nich jeden chłopiec - który jest moim pradziadkiem. I on trzyma w rękach mandolinę, ktoś tam trzyma w rękach skrzypce, ktoś gitarę. To jest jedyny dowód na to, że ktokolwiek u mnie w rodzinie, poza mną, zajmował się muzyką.

Jakiś tam muzyczny gen był.
I został przemycony. Poza tym u mnie w rodzinie nikt, nigdy muzyką się nie zajmował. Ja się urodziłam z jakąś silną pasją w sobie, z jakąś muzykalnością, i zauważono to, kiedy byłam dzieckiem. Posłano mnie do szkoły muzycznej.

Miło to Pani wspomina?
Sześć lat gry na skrzypcach. W bólach, ale skończyłam tę szkołę. Skrzypce nie były mi pisane. Samą szkołę wspominam z sentymentem, zwłaszcza mojego nauczyciela Stefana Kunerta. Tylko dzięki niemu skończyłam tę szkołę.

Kiedy inne dzieciaki biegały po podwórku, to Pani piłowała w domu…
Ale radziłam sobie, jak mogłam. Kładłam na przykład na pulpicie komiks, czytałam go, a grałam cokolwiek. Albo oszukiwałam, bo nagrywałam siebie na magnetofon moje ćwiczenie na skrzypcach i puszczałam nagranie, że niby gram. Ale z drugiej strony, kiedy miałam 13 lat, to poprosiłam rodziców o gitarę. I oni mi ją kupili. Gdy zaczęłam na niej grać, to już nie przestawałam: zaczęłam komponować, układać moje piosenki, śpiewać z gitarą. Zresztą byłam zawsze śpiewającym dzieckiem, non stop. Przedszkole, szkoła, wszystkie konkursy piosenki kolonijnej również. I gdy byłam jeszcze w szkole muzycznej, rytmiki uczyła mnie pewna pani, która prowadziła też scholę kościelną. Ja pochodzę z rodziny ateistów, więc to było bardzo zabawne, gdy ta pani zaprosiła mnie do gry na skrzypcach w scholce kościelnej. Zapytałam się rodziców, czy mogę, a oni odpowiedzieli: „że oczywiście, że tak”. Grałam więc na skrzypcach w kościele przez trzy miesiące, to była zima, w kościele było zimno, odbywała się tam dla mnie niezrozumiała gimnastyka - wstać, klęczeć, siedzieć . Nie podobało mi się to i po trzech miesiącach zrezygnowałam, ale bardzo się zaprzyjaźniłam z ludźmi z tej kościelnej scholi i razem stworzyliśmy zespół poezji śpiewanej, który nazywał się „Incognito”.

To był Pani pierwszy zespół w życiu?
Tak, zawiązał się pod koniec podstawówki, a całe liceum razem śpiewaliśmy i graliśmy. Pamiętam nasz pierwszy koncert - w Bielawie, w Teatrze Robotniczym. Bilety kosztowały złotówkę.

Pierwsze zarobione pieniądze?
Oj tak... A jaka publiczność była! Na sali siedział nawet sam burmistrz Bielawy, ponieważ chłopak, który ubiegał się o względy naszej pianistki, był jego synem. Po koncercie pan burmistrz wszedł na scenę z bukietem kwiatów. Pamiętam, jaką miałam tremę. Mam chyba nawet jeszcze nagranie na kasecie VHS z tego koncertu - muszę je odszukać…

Koniecznie. Co graliście?
Covery „Starego Dobrego Małżeństwa”, „Wolnej Grupy Bukowina”, ja śpiewałam „Modlitwę” Bułata Okudżawy... Potem ja i Ania Tworzydło, nasza pianistka, zaczęłyśmy komponować piosenki i zaczęliśmy swoje utwory grać. Całe liceum przebiegło mi pod znakiem jeżdżenia na festiwale piosenki studenckiej: zdobyliśmy główna nagrodę na Yapie w Łodzi, występowaliśmy na festiwalu we Wrocławiu - dostaliśmy wyróżnienie, festiwal w Krakowie - też wyróżnienie. Drugą nagrodę, na festiwalu piosenki studenckiej w Krakowie, dostałam dopiero na studiach, już jako Natalia Grosiak. A gdy miałam 18 lat wystąpiliśmy na festiwalu piosenki w Opolu na koncercie „Kraina łagodności” z piosenką „Zgaśnij księżycu”. Całe liceum zjeździłam całą Polskę. To było dla mnie coś cudownego - miałam pasję, coś, co bardzo kochałam.

Zespół nie przetrwał?
Rozpadł się pod koniec liceum. W pewnym momencie przestaliśmy się rozwijać, razem nie mieliśmy nic nowego do zaproponowania od siebie. Z drugiej strony jedni zaczęli pracować, ja poszłam na studia - każdy z nas poszedł swoją drogą.

Ale nie poszła Pani na studia muzyczne.
Nie, poszłam na prawo i na filologię słowiańską. To były takie czasy, kiedy moi rodzice uważali, że tylko dobre wykształcenie jest w stanie mi zapewnić jakąś przyszłość. W pewnym momencie mój tato powiedział: „Ekonomia, prawo albo medycyna”. Konkretny zawód. A że ja wtedy nie miałam jakiegoś silnego charakteru, to poddałam się tej presji rodzicielskiej, i poszłam na prawo.

Ale muzyka w pani siedziała, kiełkowała.
Śpiewałam cały czas: występowałam z samą gitarą, śpiewałam swoje utwory. Potem, na festiwalu bluesowym w Bolesławcu, poznałam Dawida Korbaczyńskiego. I zaczęliśmy montować zespół Mikromusic.

Jesteście zespołem, który jest mocno związany, kojarzony, z Wrocławiem, z Dolnym Śląskiem. Nie ciągnie was do wielkiego, warszawskiego światka?
Kiedyś ktoś nam zarzucił, że „dlatego wam nie idzie, bo się nie przeprowadziliście do Warszawy”. Ale z czasem udowodniliśmy temu komuś, i sobie też, że nie trzeba mieszkać w stolicy, żeby osiągnąć sukces. Bo to publiczność kupuje bilety i płyty, a nie warszawscy celebryci ze ścianek. Poza tym we Wrocławiu mam spokój. Ja tutaj spokojnie sobie jeżdżę tramwajem czy na rowerze. Jestem zwykłym mieszkańcem Wrocławia. I się tu dobrze czuję. Chwalę sobie we Wrocławiu to, że jestem tu anonimowa, że mogę spokojnie żyć, a nawet jeśli ktoś mnie rozpozna, to uśmiechnie się i idziemy sobie dalej...

Rozmawiał Robert Migdał

Mikromusic,
„Z Dolnej półki”.
Cena: 39 złotych
Najnowsza płyta tego wrocławskiego zespołu jest już w dobrych sklepach muzycznych.
Znalazło się na niej 12 utworów, w tym jeden premierowy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto