Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Katowiczanin na rowerze zdobył Nordkapp [Patronat MM]

Michał Pawełczyk
Michał Pawełczyk
Podróże wielkie i małe towarzyszyły mi od dzieciństwa. Te pierwsze za pośrednictwem mapy, książki lub magazynu. Całe studia marzyłem o podróżowaniu za koło podbiegunowe i dopiero po czterech latach zrozumiałem co zatrzymuje mnie w domu - pisze Michał Pawełczyk, który tego lata zdobył "koniec Europy".

Strach i lenistwo – największe pasożyty wielkich podróży. Powiedziałem dość i wsiadłem na prom.

Oslo przywitało mnie ulewnym deszczem choć prognoza pogody zapowiadała bezchmurny słoneczny dzień. Wyjąłem ekwipunek z kałuży i spakowałem na rower. Jadąc do znajomego miałem nadzieję, że jeszcze dziś miasto oczaruje mnie swoim urokiem.

Calvin przyszedł po mnie na przystanek. Wcześniej widział tylko moje miniaturowe zdjęcie na portalu Facebook – nasz wspólny znajomy powiedział mu o mojej wyprawie. Nie przeszkadzało mu to jednak by zostawić mi klucze do mieszkania. Po dwóch talerzach gorącej zupy i kilkudziesięciu minutach rozmowy przestało padać i mogłem wyjść na spacer po stolicy.

Zazwyczaj nie lubię odwiedzać muzeów, ale chciałem zobaczyć “Krzyk” Edwarda Muncha i poznać jego historię. Wizyta w galerii była bardzo ciekawa, a sama wystawa profesjonalnie przygotowana. Szczególnie interesujący był wyświetlany na miejscu film, z którego dowiedziałem się, że artysta również robił zdjęcia, ale uważał malarstwo za niedoścignione przez inną formę sztuki narzędzie ekspresji.



Gotowy do wypłynięcia w morze. Budynek opery w Oslo


Świecące na zewnątrz słońce skłoniło mnie do odwiedzenia najpiękniejszego budynku opery na świecie. Do olbrzymiego gmachu przechodzę przez pomost, który imituje trap. Budynek kształtem przypomina jeden z promów, które codziennie przepływają w zasięgu wzroku. Duża przeszklona powierzchnia od frontu wpuszcza do środka sporą ilość światła, a widoczne na zewnątrz morze daje złudzenie pobytu na pokładzie. Wychodząc na zewnątrz możemy wejść po poszczególnych partiach zadaszenia na samą górę, by obejrzeć panoramę okolicy. Zapewne właśnie te cechy sprawiły, że ta bryła architektoniczna utkwiła mi tak dobrze w pamięci.

Mieszkańcy Oslo poruszają się po mieście najczęściej rowerem, a ich sprzęt jest tak wysokiej klasy, że po przeglądzie bez wahania można go zabrać na wyprawę dookoła świata. Niestety w stolicy trzeba też korzystać z najwyższej jakości zabezpieczeń rowerowych, które często nie potrafią uchronić przed utratą drogiego sprzętu. Zaryzykowałem i byłem zachwycony. Rowerzyści i piesi wspaniale ze sobą koegzystują, co jest widoczne nie tylko w stolicy. Udało mi się odwiedzić większość atrakcji zaznaczonych na mapie turystycznej, ale najbardziej utkwiło mi w pamięci muzeum Fram. Jest ono w większości poświęcone dokonaniom polarników Nansena i Amundsena. Następnego dnia wyruszyłem ich śladami.

Gdy zbliżałem się do elektrowni wodnej w Rjukan usłyszałem, że coś szura po drodze. Gwałtowanie zahamowałem. Okazało się, że pękła rama w przyczepie rowerowej. Kluczowy element ekwipunku leżał na drodze 80 km przed celem. Realizacja mojego marzenia zawisła na włosku. Po kilkunastu minutach oczekiwania udało mi się zatrzymać przejeżdżający samochód. Kierowca od razu zgodził się mnie podwieźć do miasta, a gdy zobaczył co stało się z moim sprzętem, zawiózł mnie do swojego domu. Traf chciał, że Norweg był właścicielem bogato wyposażonego warsztatu. Wspólnymi siłami naprawiliśmy konstrukcję.

Swoim dobrym humorem podtrzymywał mnie na duchu, a na każdy napotkany problem reagował w jeden sposób. - We will fix it - komentował pewny sukcesu. Już niedługo wzmocniona przyczepa miała przejść test na górskich bezdrożach.



Pieszo-rowerowy szlak górki Rallarvegen (odcinek Haugastøl – Finse)


Rowerowo-pieszy szklak Rallarvegen powstał na początku XX wieku jako droga przewozu towarów pomiędzy Oslo a Bergen. W informacji w Haugastøl dowiedziałem się, że dojechać będę w stanie tylko do stacji kolejowej w Finse, ponieważ dalej leży już tyle śniegu, że droga jest nieprzejezdna. Szlak oczarował mnie już na samym początku. Bardzo trudno jest tu spotkać żywą duszę, a widoki zapierają dech w piersiach. Połączenie wody, lodu i górskiej roślinności tworzy niesamowity klimat, który chce się zapamiętać na zawsze.

Zbliżając się do wysokości 1000 m n.p.m. można zauważyć coraz większą ilość zalegającego na szlaku śniegu. Przepychanie obciążonego roweru nie należy do najłatwiejszych czynności, a czasem i ja zapadałem się do połowy uda. Jest jednak na tyle ciepło, że szedłem w krótkim rękawku i tylko przemoczone buty powodowały pewien dyskomfort. Obficie zalegająca biała pokrywa uniemożliwiała mi kontynuowanie drogi tym szlakiem, ale to co widziałem wystarcza mi by być pewnym swojego powrotu w to miejsce. Góry w tym kraju nadal sprawiają wrażenie dziewiczych, choć spotkamy w nich parę norweskich chatek letniskowych.



Rejs przez Geirangerfjord


Do portu w Geiranger wpłynąłem po bardzo ciekawym rejsie wycieczkowym. Mała miejscowość w wakacje zamienia się w prawdziwe centrum turystyczne z dużą liczbą odwiedzających. Po uzupełnieniu zapasów wody wyruszyłem na Drogę Orłów. Znana z przewodników trasa jest stromym podjazdem składającym się z wielu serpentyn. Można ją nazwać przedsionkiem najbardziej znaną drogą górską w Norwegii – Trollstiegen. Aby dostać się na szczyt Drabiny Trolli, trzeba od południa pokonać 20-kilometrowy podjazd. Po dotarciu na przełęcz podbiegł do mnie turysta i wręczył butelkę drogiej wody mineralnej. Prezent przyjąłem z uśmiechem na twarzy, ofiarodawca poklepał mnie jeszcze po plecach i na pożegnanie uniósł rękę z wyprostowanym kciukiem. Upał był nieziemski, więc wypiłem całość bez zbędnego delektowania się zawartością.



Szybko tracona wysokość po drodze o nachyleniu 11% powodowała zatykanie uszu i przegrzewanie hamulców


Ciągłe podjazdy i zjazdy pokonywałem także na drodze 17, która miała być płaska, ponieważ biegła wzdłuż wybrzeża. Tak przynajmniej twierdzili Norwedzy. Mają oni jednak tendencje do wypłaszczenia terenu. Odległość z kolei podają w godzinach jazdy samochodem lub norweskich milach. Te ostanie liczą sobie 10 kilometrów. W praktyce, trasa była bardzo pofałdowana i zdarzały się tam również dłuższe podjazdy.

Długo się łamałem czy na jeden dzień zjechać z tej drogi by zobaczyć wyspę Vega wpisaną na listę UNESCO. Odstraszały mnie bardzo rzadkie połączenia promowe, ale posiadałem informację, że jest tam naprawdę płasko. Zjeżdżając z promu zauważyłem dwóch innych rowerzystów, o których obecności wcześniej nie wiedziałem. Szybko się z Randi i Tomem zaprzyjaźniłem i razem jechaliśmy w głąb wyspy. Wiatr na otwartych przestrzeniach był tak silny, że kładliśmy się na nim by nie zrzucił nas z rowerów. Udało się nam jednak dotrzeć do wioski, w której moi nowi znajomi wynajęli przyczepę. Okazało się, że małżeństwo również lubi spędzać aktywnie wypoczynek, a do tego podobnie jak ja kochają fotografię. Wspólne zainteresowania były tematem długiej rozmowy. Widok stąd był przepiękny i tylko bardzo silny wiatr znacznie obniżał temperaturę. Z wielkim żalem opuszczałem cichą wyspę Vega i moich nowych przyjaciół. Odjeżdżałem jednak z marzeniem zobaczenia Lofotów i nadzieją, że spotkamy się ponownie w ich domu w Tromsø.



Mała osada Holand na północy wyspy Vega


Ostatnie 300 km drogi 17 wspominam bardzo miło, a to oczywiście za sprawą wysokich wzniesień, z których roztaczały się na okolicę przepiękne widoki. Razem z Tomem z Niemiec docenialiśmy przepiękną pogodę, która pozwoliła nam podziwiać te wspaniałe krajobrazy. We are so fucking lucky mans! – komentował krajobraz. Wjeżdżając do Bodø byłem troszkę przerażony. Po wielu dniach nagle pojawiała się tutaj sygnalizacja świetlna, a na każdym skrzyżowaniu należało się zastanowić gdzie jechać. Szybko miałem dość tłoku dlatego bez zbędnego marudzenia wsiadłem na prom odpływający do Moskenes.



Wioska rybacka Å na zachodzie Archipelagu Lofotów


Zatrzymałem się na zachodzie Lofotów w wiosce Å. Namiot rozstawiłem nad samą skarpą, zyskując w ten sposób przepiękny widok przed wejściem mojej sypialni. Obok rozbiła namiot para, która przyjechała tutaj na miesiąc miodowy. Wspaniałe krajobrazy gór wychodzących prosto z morza na pewno sprzyjają romantycznemu urlopowi, ale też inspirują do wykonania ciekawych zdjęć. Ja liczyłem na to drugie wspinając się na górski szlak z wioski Reine. Roztoczył się przede mną łańcuch gór w kształcie litery „C”, który mogłem oglądać z perspektywy ptaka. Trzask migawki było słychać dłuższą chwilę.



Widok Lofotów z szczytu w okolicach wioski Reine


Urok Lofotów polega chyba na tym, że w tej krainie możemy spotkać ogromną różnorodność. Z jednej strony góry, a z drugiej wioski rybackie i bezkresna przestrzeń oceanu. Są też tutaj piaszczyste plaże, w tym jedna wpisana na listę najpiękniejszych plaż świata. Opalają się tu ludzie, a pomiędzy nimi spacerują pasące się wolno owce. Wrażenie raju może odebrać tylko bardzo zimna woda, która nie nadaje się do dłuższej kąpieli, niewielu jest na tyle odważnych by się o tym w ogóle przekonać. Choć mam ogromną ochotę by się tu zatrzymać to muszę jechać dalej, ponieważ jest jeszcze wcześnie. Po kilkunastu kilometrach mam możliwość zrobienia zakupów. Sklepy na Lofotach są oddalone co kilkadziesiąt kilometrów, a na warunki północnej Norwegii jest to niezwykle często. W pobliżu wdałem się w rozmowę z sympatyczną matką z dwójką dzieci. Po trzech minutach miałem już zapewniony nocleg pod ciepłym dachem.

Po dziesięciu dniach do Nordkappu miałem już tylko 135km, ale nie rozumiałem jeszcze wtedy dlaczego są one uważane przez podróżników za najtrudniejsze kilometry. Po chwili zobaczyłem znak, że przez najbliższe 85 kilometrów mam się spodziewać silnego wiatru. Nie pozwalał on nawet na chwilę odpoczynku i skutecznie uniemożliwiał przygotowanie sobie posiłku na jednym z miejsc wypoczynkowych. Ubrany w nieprzewiewną odzież wiedziałem, że muszę z wszystkich sił starać się dojechać do Honningsvåg, ponieważ bardzo zależało mi by pokonać tego samego dnia tunel pod oceanem. Po 3,5 kilometrowym zjeździe znalazłem się 212 metrów pod poziomem morza i rozpocząłem mozolną wspinaczkę. W tunelu panował bardzo mały ruch, a mimo to po jakimś czasie zacząłem czuć zalegające tam spaliny. Nic dziwnego, że odcinek ten jest bardzo nielubiany przez rowerzystów.
Honningsvåg jest znane z trzech powodów. Jest najdalej na północ wysuniętym miastem świata, jest tu najdalej wysunięty na północ browar oraz jest to ostanie miasto przed Nordkappem. Przygoda zaczęła się 7km za miastem, kiedy wspinając się po stromych serpentynach poczułem niezwykle silny wiatr wiejący prosto w twarz. Kilka kilometrów dalej na przełęczy rozegrał się mały dramat. Wiatr powiał jeszcze mocniej i miałem trudności by prowadzić rower, a deszcz padał pod bardzo dużym kątem. Kilkakrotnie przeszło mi przez głowę, że może warto się wycofać. Spotykałem przecież wielu rowerzystów, którzy uciekali z Honningsvåg statkiem, przerażeni warunkami atmosferycznym. Czułem jednak, że to nie jest kres moich możliwości i pchałem uparcie rower, by w końcu dotrzeć prosto w gęstą mgłę.

Na Nordkappie spotkałem ludzi chodzących w różnych kierunkach i szukających globusa, który oznacza miejsce najdalej wysunięte na północ. Po omacku dotarłem do hali z zapleczem turystycznym i otrzymałem informację, że za parę godzin powinno się rozpogodzić. Patrząc na globus spowity mgłą dopiero po chwili zrozumiałem, że spełniłem swoje długo oczekiwane marzenie. Dzwoniąc do domu popłakałem się ze szczęścia. Po paru godzinach przewiało mgłę, a ja cały wieczór robiłem zdjęcia. Nie śpieszyłem się nigdzie, ponieważ zdecydowałem się biwakować w tym surowym klimacie. Nie przyjechałem tu w końcu na pięć minut.

Do portu w Honningsvag zjeżdżałem w przepięknej pogodzie. Natrafiłem tam na jedzących śniadanie dwóch Niemców, którzy wybierali się na Nordkapp. Poinformowali mnie gdzie mogę na statku mogę wziąć prysznic, a była to ważna informacja po 5 dniach bez takich luksusów. Po czterech godzinach rejsu byłem już na Nordkynie. Jadąc drogą jak najdalej na północ dotarłem do Slettnes gdzie znajduje się najdalej na północ wysunięta latarnia morska na świecie. Wracając na południe musiałem się przedrzeć przez naprawdę kosmiczny krajobraz. Po obydwu stronach drogi leżały wyłącznie kamienie i przez dziesiątki kilometrów nie było nawet miejsca by postawić namiot. Po długiej przeprawie przez wysokie góry dotarłem do Tana Bru gdzie był pierwszy sklep od 225 km. Dla zmotoryzowanych to żaden stres, ale nieprzygotowanych rowerzystów taki fakt może naprawdę zaskoczyć. Czasem zastanawiałem się czy posiadanie samochodu jest wystarczającym udogodnieniem gdy ma się najbliższy sklep kilkadziesiąt kilometrów od domu.

Jadąc cały czas pod wiatr do najbardziej na wschód wysuniętego Vardø zastanawiałem się co spotka mnie w Finlandii. Miałem być tam już kolejnego dnia, a mapa pokazywała, że dostęp do sklepów będzie niezwykle rzadki. Przekonałem się o tym nazajutrz. Po drodze mijałem kolejne miejscowości z mapy oraz tabliczki przydrożne. Oznaczały one tak naprawdę wirtualne wioski. Albo były to niezamieszkałe domki letniskowe, albo przejeżdżając przez miejscowość nie zauważałem śladu pobytu człowieka. Znajdowałem za to wiele punktów wypoczynkowych ze toaletami, przystani z łódkami oraz małych urokliwych jeziorek. Niestety ten krajobraz widziałem przez mgłę. Już na samym początku Finlandii doznałem kontuzji kolana i przepiękne okolice Inari i Ivalo przejeżdżałem z potwornym bólem lewej nogi. Robiłem mało zdjęć, ponieważ jeśli tylko to możliwe walczyłem o odległość. Do najbliższej stacji kolejowej miałem 300 km.



Moja sypialnia na skórach reniferów w tradycyjnym Sami tipi


Wioska św. Mikołaja znajduje się 10 km przed Rovaniemi na samym kole podbiegunowym. Można tutaj zrobić sobie zdjęcie na linii koła podbiegunowego, odwiedzić św. Mikołaja i mnóstwo sklepów z pamiątkami. Atrakcje te są jednak bardzo kosztowne i mało kuszące. Ruszyłem na dworzec kolejowy. Zakupiłem bilet do Helsinek kończąc tym samym rowerowy aspekt mojej wyprawy. W stolicy Finlandii otrzymałem wspaniały prezent od napotkanego Fina. Opłacił mi jedną dobę w hotelu i dzięki temu mogłem zwiedzać miasto na lekko pozostawiając bagaż, a także miałem gdzie czekać na swój prom, który następnego dnia odpływał do Gdyni.



Na linii Koła Podbiegunowego w wiosce św. Mikołaja w Rovaniemi


Trudno mi było od razu zrozumieć co się wydarzyło. Nie było mnie w domu prawie 8 tygodni, a w tym czasie przejechałem 4200km, zobaczyłem przepiękne miejsca, zapierające dech w piersiach krajobrazy oraz poznałem wielu nowych ludzi. Wrażeń z wyprawy zebrałem więcej niż na wszystkich dotychczasowych wyjazdach, a od włóczęgi po świecie jestem uzależniony. Świat to jednak za wiele dla jednego człowieka, a Norwegia jest tak blisko i oferuje unikalną różnorodność.

Opisz swoją wyprawę marzeń. Mamy propozycję, dla wszystkich miłośników podróży ze Śląska i okolic. Pochwalcie się swoii wyprawami - my opublikujemy je na łamach MM
od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto