Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Najtrudniejsze warunki w jakich przyszło Ci wędrować, biwakować? Konkurs

zal
Wydawnictwo Pascal oraz serwis NaszeMiasto.pl zapraszają do konkursu, gdzie nagrodą jest książka "Szkoła przetrwania. Kultowy poradnik survivalowy". Wejdź na stronę slask.naszemiasto.pl/serwisy/konkursyslaskie/ i odpowiedz na pytanie Najtrudniejsze warunki w jakich przyszło Ci wędrować, biwakować? i wygraj jedną z pięciu książkę "Szkoła przetrwania. Kultowy poradnik survivalowy"! Na Wasze zgłoszenia czekamy do poniedziałku (08.11) do godziny 10:00. Prezentujemy maila z ciekawszymi odpowiedziami, otrzymane do tej pory od naszych internautów:

Piotr S. z Olsztyna
Po kłótni ze znajomymi postanowiłem opuścić nasz obóz i wybrać się w kierunku Dubrownika, niestety zmierzch nastał zbyt szybko i nie mogłem złapać żadnej "okazji", zatem musiałem poszukać miejsca do biwakowania.
W obawie przed grasującymi podobno niedźwiedziami, pamiętając wskazówki z programu "Szkoła przetrwania", szukałem noclegu znajdującego się przynajmniej dwa metry nad ziemią. Wybór padł na znajdującą się po drodze metalową altanę porośniętą winogronami na której spędziłem noc, rano ukazał mi się piękny wschód słońca na miejscowość i zdziwienie miejscowego handlarza miodem, gdy mnie ujrzał jak schodzę z mojego posłania.
Zdjęcia w załączniku

Jacek K. z Bielska-Białej
Najtrudniejszy biwak jak dla mnie to nocleg w rumuńskich górach Bucegi podczas zeszłorocznej wyprawy ze znajomymi backpackersami do Rumunii i Mołdowy. Wędrowaliśmy chcąc dojść górami do Sinai, jednak robiło się już ciemno, a my skręciliśmy w prawo w wąwóz zamiast iść prosto, droga nie miała końca, a po drodze osuwające się kamienie uderzyły kolegę najpierw w nogę, później w żebra. Byliśmy w takim miejscu, że było za daleko żeby wrócić na w miarę równy teren
(w międzyczasie zrobiło się już zupełnie ciemno) więc musieliśmy zostać tam gdzie byliśmy, czyli w lesie, gdzie niedaleko wcześniej widzieliśmy ślady łap niedźwiedzia.
Na potwierdzenie słów w załączniku przesyłam zdjęcie naszego namiotu rozbitego w górach.

Agnieszka K. z Rudy Śląskiej
Wraz z przyjaciółką postanowiłyśmy odbyć przygodę swojego życia wędrując po, znanej nam tylko z książek - Szkocji. Jednym z celów naszej wędrówki
był najwyższy szczyt Szkocji - Ben Nevis. Punktem wyjścia po przyjeździe do tego kraju był Edynburg, natomiast stamtąd podążałyśmy wszelkimi
środkami do miasteczka Ford William u podnóża Ben Nevis. Po drodze z spałyśmy czasem "na dziko" pod starym namiotem, który lata swojej
młodości miał dawno za sobą. Najtrudniejsze warunki w jakich przyszło nam biwakować to dzień, w którym już bardzo zmęczone, w nieustającym
deszczu, szybko rozbijałyśmy nasz mały namiocik, do którego następnie wcisnęłyśmy nasz cały dobytek i zapadłyśmy w błogi sen, przemoczone i
głodne. A rankiem obudziłyśmy się na środku pastwiska obserwowane przez zdziwione, rude krowy rasy szkockiej; jeszcze nigdy tak szybko nie
składałyśmy namiotu ;)

Kamil K. z Katowic
Nigdy nie zapomnę tego dnia i miejsca....sobota, zimna i deszczowa noc a ja sam w obcym i nieprzyjaznym miejscu....miejscu o którym krążą legendy...wołają na nie Chebzie Petla...bardziej dającego w kość obcego terenu nigdy w życiu nie widziałem....przeżyć tam noc to nie lada sztuka. :)

Joanna Ł. z Wrocławia
lipiec, o 5 rano pobudka, wychodzimy w góry (Tatry) o 6:00, rozkoszujemy się niczym niezmąconą ciszą, słońce zaczyna nas rozpieszczać, postanawiamy "wykorzystać pogodę" i z Morskiego Oka podbijamy w Dolinę Pięciu Stawów... podczas "wspinaczki" przekonujemy się co znaczy nieprzewidywalność pogody... Jak w kalejdoskopie zmienia się pogoda, leje jak z cebra,ciemno, niebo przecinają kolejno błyskawice. Najedliśmy się wtedy dużo strachu, bo i ślisko się zrobiło, na szczęście wróciliśmy cało i zdrowo zachowując doświadczenie i respekt do gór...

Aleksandra S.O. ze Szczecina
Parę lat temu, za studenckich czasów, byłam na obozie na Pojezierzu Drawskim i zwyczajnie się zgubiłam po chwilowym odłączeniu od grupy.
Spędziłam noc w lesie, trzęsąc się ze strachu jak galareta i była to najciemniejsza (wcale nie jest tak łatwo rozpalić ogień z patyczków!) i najbardziej samotna noc w moim życiu. Ale najgorsze było to, że gdy następnego dnia wróciłam do obozu, dopiero wtedy reszta grupy zorientowała się, że gdzieś się zawieruszyłam!

Arkadiusz K. z Bytowa
„Tygodniowy marsz wojskowy bez jedzenia i picia. Zdany byłem na siebie i na to co upoluję oraz na deszcz, który ugasił moje pragnienie. Poobcierane, mokre stopy, rany od plecaka, zmęczenie to coś do czego wracam w wspomnieniach po latach…”

Monika G. z Gryfowa Śląskiego
Nie zaskoczyły mnie warunki pogodowe podczas biwaku, lecz cywilizacyjne.
Nie tylko pole biwakowe okazało się przyjeziorną łąką, ale nie było też dostępu do czystej wody, nie było wychodka ani sklepu, można było zapomnieć o wypożyczeniu kajaka i wszystkiego innego. Najgorsze było jednak to, że prócz naszej czwórki, jedynym naszym towarzystwem były RAKI.

Katarzyna B. z Poznania
Najtrudniejszą wyprawą była chyba wyprawa w środku zimy na Czerwone Wierchy - był grudzień,zimnooo,mnóstwo śniegu,ale za to słonecznie. 5 chłopaków liczących średnio 1,8m wzrostu i ja jedna-krasnoludek;) Wspinaczka na Krzesanicę była istną mordęgą ze względu na przeszywające zimno,mój niski wzrost(koledzy z przodu robili schody w śniegu-niestety nie sięgałam i w sumie szlam na czworakach..)silny wiatr,który co rusz mnie przewracał....ponad 10godzin marszu-wyruszyliśmy o świcie, wróciliśmy gdy już wszyscy zasiadali do kolacji...do dziś nie zapomnę smaku pieczonego oscypka z rydzem zakupionego u góralki w dolinie kościeliskiej,który wynagrodził wszystkie niedogodności wyprawy;) w sumie to z chęcią bym powtórzyła tą wycieczkę:)

Gaweł K. z Łodzi
Miałem okazje przejść przez bagnisty las, przez chaszcze i liściaste drzewa. Po kilku godzinnej podróży rozbiłem namiot i po napiciu się przegotowanej wody z kałuży poszedłem spać w sześć osób do małego namiotu iglo. Po powrocie udało mi się znaleźć na sobie 16 kleszczy.

Malwina W. z Częstochowy
Lipiec 2010 - Zakopane - wędrówka na Przełęcz Krzyżne, może nie jest to trudna trasa dla wprawnego turysty, jednak dla 46kg kobietki stała się nie do przejścia. Wiatr, który przy tej wadze dawał się we znaki, deszcz i co się z tym łączy peleryna zasłaniająca widoki i zapalenie ścięgna Achillesa, którego nabawiłam się dzień wcześniej sprawiły, że trasa ta na długo utkwi mi w pamięci,a szczególnie moment, w którym wychodząc na stronę zawietrzną podmuch wiatru sprawił, że strach zajrzał mi do oczu.Niestety siła woli i upór, które sprawiły, że doszłam do tego momentu musiały ustąpić miejsca strachowi i łzom dopuszczając do głosu rozum, który nakazał mi zawrócić.Jednak mam teraz miejsce, w którym chcę się zmierzyć z własnymi słabościami i pokonać je.

Anna P. z Warszawy
W zeszłym roku zwiedzaliśmy z chłopakiem samochodem Litwę, Łotwę i Estonię. Promem dopłynęliśmy na estońska wyspę Muhu, było juz ciemno (tam raczej oszczędzają na latarniach)wiec podjechaliśmy jakąś z dróg przy morzu, zatrzymaliśmy sie w polu trawy i tam rozbiliśmy namiot. Było w nocy potwornie zimno, więc ogrzewaliśmy się pijąc co jakiś czas litewski miód (40%);-) oczywiście nie mogliśmy następnego dnia się przez to ruszyć nigdzie samochodem ale byo fantastycznie;-)

Tomasz W. z Wrocławia
Bez wątpienia najtrudniejsze chwile przeżywałem podczas próby zdobycia Śnieżki. Powodem było towarzystwo mojej teściowej i mojej żony. Zresztą obecność kochanej mamusi nawet w domowym zaciszu tworzy, niejako automatycznie warunki hipermega ekstremalne :)

Mariusz K. z Będzina
Najgorzej wspominam pewien mazurski biwak. Moja dziewczyna miała problemy gastryczne, objawiające się zwiększoną emisją gazów cieplarnianych wraz z głośnymi zjawiskami akustycznymi.

Kamila Z. z Jaworzna
Dla mnie najtrudniejszą i najbardziej ekscytującą wędrówką okazała się samodzielna podróż na Wyspę Jersey.
Wyzwaniem dla mnie było odnaleźć się w miejskiej "dżungli" jaką był Paryż ( przedostanie się metrem [przepiękne] i pociągiem na północ Paryża z Placu de La Concorde [szybkim TGV] ) i z sukcesem dotrzeć na wyspę po trzech ciężkich dniach.
Nie obyło się bez spania na dworcu, bo uciekł mi prom i wędrówka z bardzo, bardzo ciężką torbą, problemy językowe, ale ta podróż jest dla mnie sukcesem i wspaniałą, niezapomnianą przygodą!

Artur G. z Katowic
W dwóch, trzech zdaniach: pod koniec września z Równicy do Brennej zielonym szlakiem, wieczorem, zupełnie po ciemku, po całodniowej wycieczce rowerowej Brenna-Wisła-Stożek-strona czeska-powrót przez Czantorię.
Schodzenie szlakiem w stanie wyczerpania, z rowerem w jednej ręcę i naprzemiennie z kolegą...pochodnią kupioną na Równicy w drugiej ręcę, potykając się i przypalając gałęzie nad głową.
Pochodnia wystarczyła na jakieś 40-50 minut idealnie by zejść do pierwszych zabudowań Brennej i jeszcze mozolny powrót "na młynku" do Brennej Leśnicy.

Dariusz R. Myszki
Jeśli można to nazwać biwakowaniem ;), to najtrudniejsze warunki z jakimi przyszło mi się spotkać były na poligonie wojskowym pod Ustką, 3 tygodnie w lesie, późną jesienią, w przemakających namiotach, prawie codziennie padało, ubrania schły tylko na "tyłku" i to wilgotne morskie powietrze, które wypełniało przestrzeń między drzewami. Toaletą była otwarta wiata poprzedzielana płytami pilśniowymi, z miejscami do "siedzenia", przy której stała beczka z wapnem, którym trzeba było zasypywać to, co się tam pozostawiło. Przez cały ten okres dostępna była tylko zimna, wręcz lodowata woda, która puszczana była z 2 rur nad korytami, podobnymi do tych, co bywają w oborach, a tam mycie i najgorsze, golenie... ;)

Andrzej Ż. z Sieradza
Bieszczady, lipiec 2009 roku. Skończyłem 45 lat i w deszczu, błocie, smagany wiatrem, przemierzam wraz z synem i jego/moimi dwoma przyjaciółmi, bieszczadzkie połoniny. Kilka zjazdów na tyłkach, kontrolowanych i nie, mycie i picie ze strumyków, spanie w szałasie. Ciągle pytają kiedy powtórzymy naszą męską wyprawę :))

Jarosław M. z Głuchołaz
Jedną z cięższych przepraw którą przeżyłem był marsz kwartalny, a raczej bieg kwartalny błotnistymi drogami i ścieżkami, na 15 km w pełnym wyposażeniu w czasie jednych z zajęć dobowych na poligonie w Szkole Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Poznaniu.
Niska temperatura, ciągle padający deszcz, niewygodne pasoszelki "dusicielki", wpijające się w ramiona paski zasobnika, obcierające buty, tempo marszu i biegu dawało nawet najlepszym się we znaki.
Trasa była długa, trudna psychicznie i fizycznie, moim zdaniem nie dało rady się do niej przygotować, po prostu trzeba było spróbować i wytrwać, a satysfakcja ukończenia takiego morderczego "Marszu" jest ogromna i do tej pory miło wspominam zmagania tamtego deszczowego dnia.

Marcin D. z Łodzi
Włoskie alpy - sezon narciarski, dla odmiany z 2 kolegami postanowiliśmy przejść na skróty do sąsiedniej doliny. Okazało się to tragicznym pomysłem, zgubiliśmy drogę przez las i nasz spacer zamienił się w 9 godzinną tułaczkę po śniegu, po drodze schodziliśmy min. po 8 metrowej skarpie. To były najtrudniejsze warunki w jakich "wędrowałem".

Joanna K. z Sopotu
Dwa lata temu pojechałam na spływ kajakowy na Słupię. Przez cale 10 dni, ktore trwal spływ lało - od rana do wieczora. W kajakach mielismy jedzenie, namioty, spiwory, ubrania - wszystko zamoklo. Pól campingowych w zasadzie nie bylo, wiec zmuszeni bylismy rozstawiac namioty na bagnach lub - o dziwo - na pomostach dla rybakow, ktorych bylo calkiem sporo, bo innych miejsc, ktore nie bylyby jedna wielka kaluza wody nie bylo. Wieczorami pod plandeka rozwieszona na drzewach, palilismy ognisko i suszylismy ciuchy, ktore z tej calej wilgosci zaczely az plesniec. I tak przez 10 dni... az 10 dnia doplynelismy do Ustki i wyszlo slonce!! :)

Katarzyna M. z Bytomia
Najtrudniejsze warunki w których przyszło mi wędrować, napewno było to w czasie tegorocznych wakacji w naszych polskich tatrach przejście z morskiego oka na murowaniec w czasie przejścia zaczęła się burza, szliśmy po kostki w wodzie a na około szczelały pioruny do celu taka sama odległość jak w drogę powrotną nie było dobrego wyjścia trzeba było iść do celu.

Adam J. z Wrocławia
13 lat temu wraz z kuzynem (mieliśmy po 12 lat) godzinami spacerowaliśmy między lasami a łąkami jakich w naszych lubuskich okolicach wiele, gdy nagle z pomiędzy drzew wybiegło na nas stadko dzikich psów/wilków. Nie mając czasu i chęci na przyglądanie się gatunkowi zwierzy, czmychnęliśmy ile sił w nogach na pobliskie drzewo (badajże jakaś jabłoń), a pech chciał, iż zapadał wieczór. Mimo iż psowate po 15 minutach się nami znudziły, to całą noc spędziliśmy na gałęziach drzewa czasami przysypiając, a poranny powrót do zmartwionych i wkurzonych rodziców był chyba najcięższym marszem w moim życiu z obawy przed konsekwencjami całonocnej nieobecności w domu (a komórek jeszcze wtedy nie mieliśmy).
Jednak widok kuzyna spadającego we śnie z drzewa i panicznie wdrapującego się z powrotem jest niezapomniany ;)

Tomasz S. z Łodzi
Akurat byłem na wakacjach pod namiotem, pamiętam, że to był piękny letni dzień i nic nie zapowiadało zmiany pogody. Kiedy byłem akurat w pobliskim domu u zaprzyjaźnionych właścicieli pola namiotowego usłyszałem huk, spojrzałem przez okno i zauważyłem, że mój namiot jest cały porwany. Moje wakacje prawie się skończyły, nie miałem już gdzie spać, a przyczyną okazała się taka mała trąba powietrzna. Nie dałem jednak za wygraną, z pozostałych części namiotu zrobiłem plandekę i tak już spałem przez kolejny tydzień. Najgorsze były deszczowe dni ale wytrwałem do końca.

Bogusław D. ze Skierniewic
Mając 16 lat dzięki uprzejmości brata po raz pierwszy wyrwałem się z domu na wędrówkę połączoną z wspinaczką skałkową w piękne zakątki Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Wieczorem drugiego dnia wyprawy rozkładając biwak w grzędach skalnych pomiędzy Bobolicami a Mirowem, do głowy nam nie przyszło, że twająca pół nocy gwałtowna burza kompletnie zrujnuje namioty, noc spędzimy chroniąc się pod nawisem skalnym, a całe następne dwa tygodnie wędrować będziemy bez dodatkowego balastu (namioty), śpiąc w stawianych samodzielnie szałasach.
Mariusz tego lata dzięki tobie poczułem smak prawdziwej przygody.

Michał D. z Rybnika
Zdecydowanie najcięższa była wyprawa na Zawrat kilka lat temu. Najpierw spotkaliśmy na szlaku niedźwiadka, który nie chciał uciekać, następnie w godzinach popołudniowych dopadła nas burza, trwająca dobre pół godziny. Cały ten okres przeleżeliśmy na placach (plecakach) jako, że byliśmy już w wysokich partiach. Całkowicie przemoknięci dotarliśmy do schroniska.

Sławomir F. z Sosnowca
Noc w przejściu podziemnym w centrum Berlina, podczas odbywającego się właśnie Love Parade (2003 rok).

Krzysztof P. z Katowic
Pewnego razu z przyjaciółmi wpadliśmy na pomysł żeby wdrapać się na Babią Górę. Wszystko mogłoby wydawać się całkiem normalne i niekoniecznie bardzo trudne, poza tym że postanowiliśmy zrobić to w pewną październikową noc. Mimo trudów związanych ze wspinaczką przy prawie zerowej widoczności i okropnego zimna, na samym szczycie czekał na nas wspaniały wschód słońca!

Piotr S. z Wrocławia
Mój najtrudniejszy "biwak" to odtwórcza podróż śladami wczesnośredniowiecznych Słowian i Wikingów. Wędrowaliśmy w historycznych strojach, żywiliśmy się według starodawnych przepisów, spaliśmy pod tym, co sami uszyliśmy. Taszczyliśmy włócznie, miecze i topory. Udało się dotrzeć do kilkunastu wczesnośredniowiecznych grodów. Tam obozowaliśmy z dala od techniki, cywilizacji i współczesności. Było ciężko. Było cudownie!

Adam K. z Kościelnej Wsi
Ja, 3 kumpli i noc z 30 na 31.10.2009 roku (halloween). Namiot, puszcza, przerażające głosy a przed nami ognisko, piwa i... brak otwieracza ;) Więc jak to w sztuce przetrwania musiałem opuścić nasze "obozowisko" w ogródku i iśc do domu po otwieracz - to się nazywa SZTUKA PRZETRWANIA:D

Damian T. ze Skrzyszowa
Bywałem w różnych miejscach, mniej i bardziej surowych, ale najtrudniejszym przeżyciem był dla mnie wyjazd pod namiot z teściową.
Czemu tak, a nie inaczej? Gdy zawsze było mi gdzieś zbyt zimno - rozpalałem ogień, gdy się zmęczyłem - robiłem przerwę, gdy górski, silny wiatr nie pozwalał na dalszą wędrówkę - chowałem się w pierwszej lepszej szczelinie, ale gdy teściowa zaczynała gadać - nawet miłość, którą darzę moją żonę, nie była w stanie pokonać tej przeciwności natury ;-)

Sandra S. z Zabrza
Dla mnie ostatnio najtrudniejszą wycieczką był spontaniczny wypad na Turbacz- najwyższy szczyt Gorców. Wycieczka odbyła się na początku października, wyruszyliśmy dość późno bo około południa - wiedzieliśmy, że czas nas goni żeby nie wracać o zmroku. Udało nam się wejść na szczyt akurat aby zobaczyć piękny zachód słońca.Tak się zapatrzyliśmy że schodziliśmy i zaczęło się ściemniać..muszę przyznać, że gdyby nie odwaga i opiekuńczość mojego chłopaka byłabym bardziej wystraszona. Tego wieczoru nazwałam go moim Bear Gryllsem !

Małgorzata S. z Gliwic
Zdecydowanie niemiło wspominam warunki biwakowania w górach Ukrainy, w paśmie Świdowca. Oczekiwaliśmy złotej jesieni, a już od rozpoczęcia podróży we Lwowie, spotkał nas jedynie deszcz i wiatr. W górach deszcz zamienił się w śnieg i tak, na początku września, nieprzygotowani, spaliśmy w namiocie na śniegu, zastanawiając się, czy rano zdołamy się odkopać i zejść do doliny...

Anna W. z Siemianowic Śl.
Od dziecka żyłam w przekonaniu, że nasz kraj jest jednym z najprzyjaźniejszych dla człowieka- wolnym od trzęsień ziemi, wybuchających wulkanów,szalejących tornad, groźnych węży, pająków itp.
W tym roku przekonałam się jednak jak bardzo się myliłam. Rodzinny biwak skończyć mógł się prawdziwą tragedią. Byliśmy świadkami trąby powietrznej, która w kilka minut zdmuchnęła z powierzchni ziemi większą część pewnej wioski, zostawiając jej mieszkańców bez dachu nad głową, a nas kompletnie przerażonych.
Była to dla nas prawdziwa lekcja pokory dla sił przyrody, które to ciągle pozostają nieprzewidywalne.

Ryszarda K. z Wejherowa
W planie dnia był spływ rzeką Łyną przez odcinek rezerwatu przyrody Las Warmiński. W kilometrach niespełna 7. Jednak termin wypadający na sierpień, po uciążliwych deszczach i burzach w tym regionie, spowodował niesamowite utrudnienia na trasie w postaci przewróconych drzew, gałęzi, kłód i jednej martwej sarenki w wodzie. Z planowanych góra 4 godzin spływu wyszło nam 13. O pierwszej w nocy, zziębnięci wytargaliśmy kajaki z wody i rozpaliliśmy ognisko. Brakowało kilometra do planowanego miejsca noclegu ale nikt nie miał już siły- byliśmy mokrzy, zziębnięci i głodni, a mieliśmy przy sobie cudem uratowane półtora bochenka chleba, butelkę mleka i słoik dżemu. Do dziś wspominając tę noc przechodzą mnie zimne dreszcze.

Jarosław B. z Kędzierzyna-Koźla
Podczas tych wakacji wybraliśmy się z dwoma kolegami na wycieczkę rowerową na Górę Świętej Anny trasą krajobrazową, którą jeden z kolegów znalazł w internecie. Trasa ta jak widniało w tytule, miała około 40km, a jej początek znajdował się niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Nikt z nas nie jechał jeszcze na Sankt Annaberg, nawet o przybliżony czas powrotu nie mogliśmy być spokojni, toteż na naszą wyprawę ruszyliśmy o 9 rano. Pierwsze pół godziny było całkiem przyjazne, nie było nudno (nie chcieliśmy przecież jechać po ulicy), dlatego już na początku gratulowaliśmy sobie dobrze wybranej trasy i zmysłu przestrzennego. po około godzinie, nie było nam już tak wesoło, "mapa" przestała być już tak dokładna, zamiast konkretnych wskazówek na skrzyżowaniach w lesie czytaliśmy "wjedź do lasku sosnowo-brzozowego".
Błąkaliśmy się tak około 2-3h wielokrotnie przechodząc przez małe strumyczki (lub jak w moim wypadku spadając do nich prosto na twarz). Następnie wyszliśmy na pola rolnicze, gdzie nie dało się już jeździć na rowerze, jednak widzieliśmy w oddali nasz mały cel, co podbudowało nasz morale ;] Teraz szło już "z górki", choć podjazd pod tę "górkę", wydawał się często ponad nasze siły. W następstwie zjazd z G. św. Anny był niepowtarzalny przeżyciem dla każdego z naszej paczki. "Masaż rąk na kierownicy" czy zjazdy z prawie pionowych ścianek tak nam się spodobały, że już wtedy obiecaliśmy sobie wrócić w to miejsce. Byliśmy już spragnieni spokoju, wrócić chcieliśmy już najprostszą z możliwych dróg przez miasto. Niestety nie było nam dane... po 45 minutach wjechaliśmy w krótki przesmyk przez lasek, który okazał się naszym znajomym "lasiskiem". Do dalszej części nie chcę wracać, zdjęcia z telefonu z tamtych chwil nadal mnie dręczą;] W domu byliśmy przed 17-stą, a ból w nogach pozostał ze mną przez cały tydzień...

Tomasz D. z Katowic
Najtrudniejsze warunki podróż z Pekinu do Chengde - trasa o długości jakiś 250 km, pociągiem to jakieś 6 godzin jazdy. Nie było miejscówek - siedzieliśmy na podłodze pomiędzy wagonami, dookoła nas sami palacze - biednie ubrani, bezzębni, o brudnych rekach robotnicy, często kaszlący, a wszyscy palący najgorszej jakości fajki bez filtra, a my oczywiście nie palimy... Podróż nocna - między 24 a 6 rano, nie spaliśmy całą noc, ale dało się wytrzymać!

Emilia Z. Białystok
Z najtrudniejszych warunków pamiętam wyjazd ze znajommi do lasu 200km od mojego miejsca zamieszkania. Chcieliśmy przeżyć przygodę i sprawdzić kto z nas lepiej sobie poradzi w nowych dla nas warunkach. Miała to byc dobra zabawa. W pięć osób wyruszyliśmy z podstawowym wyposażeniem. Celowo nie braliśmy zbyt dużo rzeczy, aby poczuć się trochę jak rozbitek na bezludnej wyspie. To miał być sprawdzian naszej wytrzymałości i kreatywności. No cóż... nie trzeba było długo czekać na pierwsze nasze potknięcia. Wjechaliśmy do lasu na chybił trafił i po przejechaniu kilku kilometrów znaleźlśmy miejsce w sam raz na nocleg. Nikt z nas nie przypuszczał że tak trudno będzie poradzić sobie bez namiotu i będąc daleko od jakiejkolwiek cywilizacji. Samo rozpalenie ogniska trwało 2 godziny, bo kolega chcąc aby wyprawa była całkowicie hardcorowa zalecił nie brac zapałek tylko krzesiwo. Tylko jak się je obsługuje? Po dwóch godz. prób i błędów zaświecił malutki płomyczek a potem już delektowaliśmy się ogniskiem. Pozostała kwestia noclegu i tu nie obyło się bez kłótń.. W końcu każdy spał w swoim śpiworze pod chmurką, bo nie padało i pogoda była ładna. Było około 15st.C więc nałożyłam wszystko co miałam (jestem zmarźlakiem) i położyłam się spać. A przynajmniej starałam się zasnąć. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak ciemno jest w lesie daleko od miasta. Bez komórek, latarek i wszelkich innych źródeł światła człowiek czuje się jakby go okradziono z cywilizacyjnego dorobku prądu... Ale najgorsze są odgłosy lasu. W nocy gdy już wszyscy śpią las dopiero zaczyna się budzić. Wszelkie stworzenia,i te duże i te małe, zaczynają wychodzić ze swoich kryjówek, poza tym wiatr miota drzewami, szeleści liściami i to dopiero może doprowadzić człowieka do szału.. Ale jakoś przetrwaliśmy pierwszą noc po której ja już miałam dosyć wszystkiego i byłam gotowa wracać przy najbliższej okazji. Niestety większość nie pochwalała mojego pomysłu powrotu do cywilizacji, więc byłam zmuszona zostać i wewnętrznie zebrać siły aby nie zostać posądzoną o babską histerię. Nie był to jednak dobry pomysł jak się później okazało.. Jeden z kolegów chciał rozejrzeć się po okolicy, zobaczyc trochę tego pięknego lasu i wybrał sie na spacer. Las nie był jakoś wyjątkowo gęsty i można było swobodnie przechodzić między drzewami. Niestety nie było żadnych wydeptanych ścieżek. Pozostali (ja także) zostaliśmy w naszymi miniobozowisku. Zaczeliśmy rozpalać ponownie ognisko, wrzucać ziemniaczki i piec kiełbaski - wiem, wiem miało być hardcorowo, ale z kiełbaski nikt nie chciał zrezygnować i przywędrowała z nami z miasta. Po jakimś czasie uświadomiliśmy sobie, że nasz kolega (ciekawski spacerowicz) nie wrócił od około 2 może 3 godzin (bez komórki trudno zmierzyć upływający czas). Oczywiście ja z koleżanką przyjełyśmy strategię "paniki", natomiast dwóch pozostałych kolegów raczej nie przejmowało się zaistniałąą sytuacją i mieli niezły ubaw patrząc na nas. Jednak po kolejnej godzinie nie było im już tak do śmiechu jak na początku. Zaczeliśmy wspólnie wołać kolegę, ale bez skutku. Podzieliliśmy się na 2 grupki i wyruszyliśmy na poszukiwania naszego kumpla. Aby i nas nie spotkał podobny los, co jakiś czas zosytawialiśmy na drzewach znaki (taki bezgroły z patyczków przy pniu) i po około 2 godzinach kręcenia się w koło (ja przynajmniej miałam takie wrażenie) i wołania imienia kolegi w końcu znaleźliśmy sprawcę całego zamieszania. Przyznał się od razu, że zabłądził krótko po tym jak wszedł głębiej w las.. Przyznam szczerze, że las po kilkudzieięciu metrach od naszego obozu zmienił się całkowicie - był gęsty i z trudem można było odnaleźć jakieś charakterystyczne elementy ułatwiające orientację w terenie leśnym. Wszyscy wróciliśmy do miejsca gdzie spaliśmy - zmęczeni, zziębnięci (tego dnia temperatura spadła o kilka stopni), ale i szczęśliwi, że wszystko dobrze się skończyło. Nikt już nie miał ochoty zostać na kolejną noc i szybko zapakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu. Cóż mogę napisać... dla mnie to były najcięższe warunki w jakich przyszło mi biwakować. Niestey nasze plany co do obozu przetrwana zakończyły sie fiaskiem i wspólnie zdecydowaliśmy, że do takiej "podrózy" warto się porzadnie przygotować i że jeszcze daleko nam do prawdziwego survivalu. Ale wrażenia i wspomnienia - bezcenne.

Żaneta M. z Wrocławia
Każda wyprawa z moim tatem,była ekstremalna. Nie zważał nigdy na to, że jedzie na wakacje z małym dzieckiem. Wiele było takich chwil, ale najtrudniejsza dlamnie była wyprawa nad jeziora. Mój kochany tato wymyślił sobie, że pojedziemy na rowerach nad jezioro-z Wrocławia do Sławy :) To była straszna męczarnia, ale z przystankami, dałam radę. To jednak nie był koniec. Dotarliśmy nad jezioro o bardzo późnej porze więc nie było już co szukać noclegu. Tato stwierdził,że gdzieś jednak musimy przenocować, a najbezpieczniejsze miejsce to będzie las. Dla dziecka wcale las nie wydaje się najbezpieczniejszym miejscem. Decyzja została podjęta. W lesie niestety było już ciemno,więc nie było jak rozbić namiotu. Tato zadecydował, że nadmucha materac, położymy go między rowerami, a rowery przykryjemy kocami-zrobimy taką atrapę namiotu. Głos dziecka był tu oczywiście nie ważny.Wcale nie czułam się tam dobrze, ani tym bardziej bezpiecznie.
Myślałam, że wogóle nie zasnę. Dochodził domnie każdy dźwięk, a w lesie wcale nie jest cicho. Było słychać jakieś wycie,trzaski gałęzi no i wyobraźnia dziecka pracuje, ale wkońcu jakoś mi się udało zasnąć-tak myślę, bo obudziło nas światło, którym ktoś nam świecił w oczy. To było straszne. Pełno pytań, szczekanie psa i totalne oślepienie. Jak się okazało była to jakaś policja czy ktoś w tym stylu.
Wcale nie byliśmy tak głęboko w lesie jak się nam wydawało. Totalne zamieszanie. Sprawdzanie dowodu, jakieś porozumiewanie sie przez krótkofalówki i moje przerażenie. Panowie odprowadzili nas na jakiś biwak i z samego rana szukaliśmy miejsca by móc się gdzieś podziać. To było dla mnie straszne przeżycie i bardzo męcząca podróż w obie strony.
W psychice dziecka zostawiło to ślad, choć teraz się śmieję jak to wspominam.
Tak właśnie wyglądały każde wakacje z moim tatem. Dużo przygód. Teraz na szczęście jestem już duża i staram się by każdy wyjazd nie kończył się takimi i podobnymi niespodziankami.

Piotr G. z Nowego Stawu
Najciekawszą przygodę miałem gdy byłem jeszcze studentem. Był organizowany spływ studencki. Wszystko świetnie się zapowiadało. Fajna atmosfera, sympatyczni ludzie. Ale najgorsze na wodzie, zaczął padać deszcz, pogoda juz nie za bardzo sprzyjająca kajakarzom, no i w dodatku płynęliśmy pod prąd, bo... instruktor nie przewidział, że po zimie zmienił się poziom wód i mała rzeczka na Kaszubach zmieniła swój kierunek. W dodatku jedna z łodzi (nazywaliśmy ją łódź-matka, gdyż wiozła zaopatrzenie) wywróciła się i część naszego dobytku przepadła. No cóż i tak bywa :)Zmoknięci, zziębnięci, znaleźliśmy gdzieś polanę w lesie, tam rozbiliśmy prowizoryczne obozowisko. Mówię prowizoryczne, bo część namiotów przepadła po wywróceniu łodzi-matki. Ogniska nie było zbyt mocno padało. Śpiwory też gdzieś przepadły. Sam osobiście spałem z kolegą w jednym śpiworze!, nie do uwierzenia ale wtedy było tak zimno, że nie było innej opcji. Szalone czasy studenckie. Później okazało się, że mój śpiwór leżał 50 metrów ode mnie :) Ale mimo wszystko atmosfera nie do opisania. Wtedy można było poznac na kogo można najbardziej liczyć, z kim można konie kraść...

Szymon Sz. z Łodzi
Mija lipiec, mija sierpień, wrzesień, nadchodzi październik, a za oknami już jesień. Ale za to jaka piękna w tym roku. Może i poranki są już chłodne, ale popołudniami Słońce przyjemnie ogrzewa wystające zza kołnierzy twarze. Nie ma jeszcze typowej słoty i prawie każdego dnia możemy cieszyć się widokiem błękitnego nieba. Prawdziwa złota, polska jesień.

Nieco zachłannie, próbując jeszcze raz w tym roku skorzystać z uroków wczesnojesiennej pory, na początku października wybrałem się na krótką wycieczkę. Tym razem odwiedziłem nieznane mi dotychczas okolice. Pierwszy raz w życiu dotarłem do Parku Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki. Chciałem też po raz kolejny zwiedzić okolice Grabi. Nie udało się, bo ojcu popsuł się rower i na moim wrócił do Łodzi. Ja zostałem z jego rowerem. Wbrew pozorom dopiero wtedy zaczęło się najlepsze.

Próbując lepiej poznać okolice Grabi, Łasku i Sieradza chciałem udać się tam na rowerze lub biegając po okolicy. Okazja do tego nadarzyła się dość niespodziewanie, bo wycieczka rowerowa zakończyła się w Widawie. Ojcu oddałem rower i mapy, a ja z jego rowerem rozpocząłem marsz w kierunku Łasku, gdzie miał po mnie przyjechać samochodem. Nie miałem jednak zamiaru iść szosą. Korzystając z pierwszej lepszej okazji zszedłem z drogi, by dalej iść przez lasy i pola. Jak się później okazało czekał mnie mały survival. Ojciec chrzestny domorosłych globtrotterów, Bear Grylls, byłby dumny.

Początek był łatwy. Przechadzka przez las, wzdłuż prostej, piaszczystej drogi nie należała do skomplikowanych. Przy okazji, schodząc troszkę w głąb lasu znalazłem dwa podgrzybki. Gdybym był na odludziu, taki skarb mógłby zapewnić mi pyszną kolację. Na całe szczęście znajdowałem się tylko na wysoczyźnie Łaskiej, a nie na syberyjskiej tundrze i takie frykasy mogłem odłożyć sobie na później.

Po niespełna półgodzinnym marszu, droga niespodziewanie zakończyła się na rzece Widawce. Nie mając wyboru, zacząłem iść jej brzegiem, z nadzieją na znalezienie jakiegoś mostu. Niestety wybrałem zły kierunek. Nie poszedłem z jej biegiem, tak jak Grylls by kazał, lecz pod prąd. W tamtą stronę most był całkiem blisko. Gdybym miał mapę, byłoby dużo łatwiej. Nie mając czasu do stracenia, poszedłem na ślepy los, ścieżkami wydeptanymi przez wędkarzy. Nimi trafiłem na mokradła. Zezowate szczęście - pomyślałem. Nie chciałem wracać się do szosy, więc postanowiłem przedrzeć się przez trzciny i gęstą trawę. Zapiałem kurtkę, nogawki ortalionowych spodni wsunąłem w skarpetki i ruszyłem, starając się zupełnie nie zwracać uwagi na kleszcze czy pająki. Pod trawą był stały grunt, jednak dla bezpieczeństwa wspierałem się rowerem ojca. Po kilkudziesięciu metrach mokradło przerodziło się w bajorko, a ziemia pod stopami robiła się coraz miększa. Moje liche buty nie były na to przygotowane. Całe szczęście, że natrafiłem na prowizoryczna kładkę, zrobioną zapewne przez tych samych wędkarzy, których ścieżkami się wcześniej przedzierałem. Z trudem wytrzymała ona ciężar mój i roweru, ale udało się. Po drugiej stronie czekał na mnie suchy ląd i chwila odpoczynku. Mało kto wie jaka to ulga dla zmęczonego wędrowcy.

Nie za bardzo miałem pojęcie gdzie się teraz znajdowałem. Słońce, powoli zbliżające się ku zachodowi, wskazywało, że powinienem teraz iść gdzieś na wschód. W przekonaniu szybko utwierdziła mnie linia elektryczna (cywilizacja! - no tak, wschód :) Dzięki temu przypomniałem sobie, że nie jestem na jakiejś dziczy.

Dalej przedzierałem się przez łąki. Łatwo nie było, ale musiałem dotrzeć do jakiejś przeprawy na druga stronę rzeki. Szedłem i szedłem, a rzeka z każdą chwilą coraz bardziej skręcała na południe, a potem na zachód, czyli tam, skąd przyszedłem. Ech, dobrze, że za kawałek był most. Widawkę przekroczyłem kilometr, góra dwa od Widawy. Tuż za mostem znowu zszedłem z drogi, z nadzieją, że tym razem już nic mi nie przeszkodzi w podróży.

Dalej szedłem przez pola, co jakiś czas wchodząc na ambony, by określić kierunek, w którym należy iść do Łasku. Gdy Słońce coraz szybciej zbliżało się do horyzontu musiałem znowu przyspieszyć. Zmieniłem kierunek marszu. Postanowiłem pójść do jakiejś najbliższej stacji kolejowej, by tam poczekać na ojca lub w razie konieczności na pociąg. W tym celu postanowiłem wrócić do drogi, a następnie przez las dotrzeć do linii kolejowej łączącej Górny Śląsk z portem w Gdyni, a ściślej mnie ze Zduńską Wolą i Łodzią.

Powrót do drogi utrudniło mi kolejne bagno. Był to rezerwat Grabica. Tym razem miałem więcej szczęścia, bo aby się przez niego przedrzeć, wystarczyło odchylić kilka gałęzi i przenieść rower po ułożonych przez kogoś oponach. Po raz pierwszy w życiu cieszyłem się ze śmieci w takim miejscu.

Droga z Widawy do Łasku to wąska i niebezpieczna trasa. Kierowcy muszą tu uważać na dzikie zwierzęta, nie mniej dziką młodzież po dopalaczach i jeszcze ten wąski przejazd pod wiaduktem kolejowym. Zaraz po wejściu na drogę natrafiłem na potrącona sarnę. Smutny widok. Miałem nadzieję, że nie podzielę jej losu, idąc następnych kilka kilometrów wzdłuż tej trasy. Nie miałem wyjścia, bo las po drugiej stronie wydawał się nie do przejścia z rowerem.

Szedłem przez Siedlce i Zamość. Kiedy las się skończył wróciłem między pola z nadzieją na dotarcie do stacji kolejowej. Znowu przedzierałem się przez gęste lasy i kolejne pola. Po drodze spłoszyłem duże stado saren. W końcu, gdy Słońce było już naprawdę nisko, dotarłem do linii kolejowej. Chwyciłem za telefon i umówiłem się z ojcem w konkretnym miejscu, nieopodal Sędziejowic.
Ratunek był już naprawdę blisko. Do umówionego miejsca było już niedaleko. Po drodze jeszcze raz spłoszyłem stado saren. Kiedy dotarłem do Sędziejowic było już ciemno. "Wrzuciłem" rower do bagażnika i wróciłem z ojcem do Łodzi. Czas najwyższy zrobić to prawo jazdy!

Co prawda do Grabi tym razem nie dotarłem, ale odwiedziłem piękne okolice Warty i Widawki. W tym miejscu czeka na człowieka przygoda i myślę, że warto wykorzystać potencjał tych okolic. Raczej nie w najbliższym czasie, ale może zimą lub latem... na kajaku zamiast na rowerze.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto