Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wspomnienie z wakacji. Przystanek Montenegro

Grzegorz Sztoler
Skarby Czarnogóry
Skarby Czarnogóry Grzegorz Sztoler
Siedzimy w piniowym cieniu, ja, mój gospodarz Mišo Manović, z kolegami. Każdego dnia – inny. Twarze się zmieniają.

Nie zmieniamy się tylko my, upał i rakija [domaća rakija, domowa, rzecz jasna]. No i jeszcze tematy naszych pogawędek, tu w tym piniowym lasku, gdzie tubylcy zażywają rozkoszy cienia, a kawałek dalej turyści rozkładają brązowiejące cielska na uroczej plaży.

Turyści, najczęściej ze Serbii i Bośni, bo blisko, a Serbowie z Czarnogóry czują bliskie pokrewieństwo – kulturowe i narodowe ze Serbami z głębi lądu, z Serbii właśnie. Petrogan, jasnowłosy młodzieniec, którego spotykam na plaży z dziadkami przyjechał tu z Belgradu, dziewięć godzin jazdy pociągiem. Mówi płynnie po angielsku, w odróżnieniu od dziadków, którzy wylegują się na plaży i władają jedynie rosyjskim. Ale w odróżnieniu od wnuka wolą trzymać się od obcych – między innymi mnie – na dystans. Tymczasem Petrogan zajmuje mnie rozmową na półgodziny. Mówi o studiach na które się wybiera, raczej technicznych, bo będzie po nich praca. Ojcu pracującym w Niemczech sezonowo na budowach. I kiedy go tak słucham, mam wrażenie, że te same trudności były i u nas – w latach 90. Petrogan jest młody, zdolny i może trochę naiwny. Życie musi go jeszcze nauczyć pewnej pokory i tego, że nie wszystko się udaje. Ale to musi odkryć sam, nie można podcinać mu skrzydeł. Chce wyfrunąć z rodzinnego gniazda, jak większość młodych, ale da sobie radę. Ten dwudziestoletni młodzieniec – choć sprawiał wrażenie młodszego, ale tak się przedstawiał – umie węgierski, uczył się go rok. Poza serbskim jeszcze niemiecki i angielski właśnie.

Mišo siedzi w lasku piniowym obok swojego golfa, z którego sprzedaje turystom wina, olejek z oliwek i miejscowe trunki. Witamy się. Siadamy cieniu. Rozmawiamy, Mišo częstuje mnie śliwowicą od przyjaciela ze Serbii. Mocna. Ale mocniejsza jest kruška, robiona z gruszek, Mišo pokazuje, że miesza się od niej w głowie, zwłaszcza w tym upale. Trudno się dziwić. Da mi spróbować jutro. – Ty dobryj czeławiek, my lubim ludzi z Polski i Czech – klepie mnie po ramionach.

Dookoła góry, baranią się malowniczo wierzchołki. Kiedy pytam przyjaciół Mišo o nie, jeden z nich, zdaje się Zdenek, który był kiedyś nawet w Polsce, pokazuje mi najwyższy szczyt, Rumię. Można tam dojechać samochodem, mniej więcej do połowy jej wysokości, do 1650 m. A potem trzeba dwie, trzy godziny pieszo. Po co? – Widzisz tą kapliczkę? – pyta mnie. Na szczycie góry widzę niewielkie „pudełko”, tak niewątpliwie to jakaś budowla. – Tam codziennie modlą się ludzie – słyszę.

Bar. Niedaleko pałac króla Mikołaja, uznawanego za tutejszego Piłsudskiego. Panował pół wieku, spokrewniony z rosyjskimi carami, rodem Romanowów. Miał dziewięć córek. Wszystkie dobrze wydane za mąż. Oglądamy zdjęcia króla, z którego dumny jest przewodnik pracujący w tutejszym muzeum. Pokazuje portret króla wystrojonego w galowy mundur, egzotyczny, z madziarskimi wręcz akcentami, z wąsiskami, z tabunem medali. Jednego tylko nie rozumiem. Kto spalił Stary Bar, umocniony, oddalony o kilka kilometrów od obecnego? Można go zwiedzać, byliśmy tam. Kamienne mury, cytadela, twierdza wręcz. Zburzona w połowie. Kto go zniszczył? Czemu? Jaki kataklizm? Dowiadujemy się z napisów, że uległ zniszczeniu pod koniec XIX stulecia w pożarze. Ale jak i co dokładnie? Przewodnik w pałacu obok rosyjskiego hotelu wskazuje na obraz ze zdobycia Baru. Kto więc go zniszczył – pytam. Jak to kto – słyszę – my, Czarnogórzanie, wybiliśmy Turczynów w Starym Barze.

Za tę typowo bałkańską rzeź odpowiedzialny był, rzecz jasna, król Mikołaj, który zdaje się uznany został za cerkiew za świętego. Jedna z wysp kawał dalej morzem w stronę Budvy nosi jego imię. Budva, równia malownicza jak Kotor, warta jest mszy, w jej centrum jest malownicza cerkiew św. Trójcy, kupujemy tu ikonę św. Jerzego – jest specjalnie błogosławiona przez popa. Stare miasto, odbudowane po trzęsieniu ziemi, jest jednak trochę oddalone od miejskich plaż, gdzie zawijają statki z turystami. Warto jednak przejść się kilkanaście minut.

- My są Serby z Czarnogórny – deklaruje się Mišo i pijemy kolejmy toast w piniowym lasku, a kiedy pytam, delikatnie, o bałkańskie wojny, mówi, że było to niepotrzebne. I przyznaje, że nie specjalnie wierzy. To znaczy do kościoła nie chodzi, ani do cerkwi. Był zresztą za Tity, który trzymał tą całą Jugosławię w kupie, komunistą, komunistą-idealistą. I wysokim urzędnikiem w państwowej firmie z branży metalowej, ale ona po przekształceniach – upadła. Doprowadzona została – celowo – do upadku. Mišo znalazł się na bruku. A z czegoś żyć trzeba. Pochodzi z głębi lądu, tu przyjechał, ożenił się. Teraz „beż żieny”, wolny ptak. Ale córka, 16-letnia i 83.-letni ojciec na utrzymaniu. A z czegoś trzeba żyć. Mieszkam tam – Mišo pokazuje jedną z otaczających Montenegro gór. Rozlewa olejek do mniejszych pojemników, ręka mu drży. – Nie pomyl się i nie wlej rakiji – żartuję. Mišo podnosi głowę, uśmiecha się.

Mieszkamy w pensjonacie prowadzonym przez młodego, ambitnego Czarnogórca. Autokary przyjeżdżają tu w sezonie jeden za drugim. Czarnogórzanin, posturą przypominający Banderasa, tyle że roślejszy i w czapce, ma tych pensjonatów trzy. Kucharz, śpiewający wieczorami polskie szlagiery – słyszymy je podczas kolacji – twierdzi, że w miesiącu ma 240 gęb do wyżywienia, a w sezonie pół tysiąca. Polska kuchnia, wyłącznie, więc wymagania są – logistyczne. O siódmej rano rozlega się już klepanie kotletów albo mięsiwa na obiado-kolację. Porcje smaczne i pożywne. Kucharz zresztą znakomity, zna się na robocie, nazwijmy go pan Czesio, pracował wcześniej w Bogumile, pensjonacie nieco dalszym, bardziej kolorowym i ukwieconym. Widać wykupił go Banderas, i dobrze zrobił. To obrotny chłopak – chwali Czarnogórca kucharz – co się mu powie, to zrobi, kazaliśmy kupić mu ławy, bo brakowało, to pojechał i kupił. A ile tu już zainwestował…

Wczasy są tanie, więc pewno i klientela wymagania ma niewiele. Jest plaża i słońce, to najważniejsze, ceny przystępne, sześć stów od łepka plus sto dwadzieścia euro na miejscu za dziesięciodniowy nocleg i wyżywienie ze śniadaniami i kolacjami w formie obiadów. Osobno płatne są – i to stanowi dla rodziny już wydatek – wycieczki fakultatywne. A ponieważ praży słońce, kto normalne chce się piec w miastach, nawet zabytkowych. Lepszy jest jest statkiem, połączony z plażowaniem i piciem wina, i jeszcze dla bardziej zapalonych rafting – bo chłodzi…
Kucharz, pan Czesio, nie narzeka na upał, w zeszłym roku było bardziej gorąco, pod pięćdziesiąt stopni, prażyło i powietrze „stało”. Żadnego wiaterku, bryzy, i jeszcze pożary lasów w górach dookoła. Większa patelnia jest w kuchni. I to kucharza rusza. Ale będzie klima, za rok, mówi. I wie co mówi, bo jeszcze rok temu jadalnia była drewnianym barakiem, a teraz murowana z blaszanym dachem – inaczej, luksusowo. Pan Czesio wierzy w Barderasa, który teraz sam sprząta pokoje przed kolejnym turnusem z Polski, który ma być o pierwszej. Stary już wyjechał z powrotem, opalony, zrelaksowany. I o to chodzi.

Żegnam się z Mišo. Trochę nam schodzi. Kupuję jeszcze jeden olejek – dla żony, poprzedni sprawdził się. Daję Mišo koszulkę w prezencie [poprzednią, z mocna spranym orzełkiem miał jeszcze z Ero 2012, zresztą Serbowie znają doskonale historię polskiego futbolu, zwłaszcza tą z Deyną i Górskim], on mi wino. Wymieniamy się adresami, wypijamy toast. I wciąż brzmią mi w uszach jego słowa, że trzeba był dobrym człowiekiem, po prostu…

Po zwiedzeniu magicznego Kotoru [poza zabytkami w pamięci utkwił mi młody żebrak, który w knajpie błogosławi i rzuca uroki – w zależności od zebranych datków], w piekielnym upale, zatrzymujemy się w Herzeg Novi. Szukamy pensjonatu z widokiem na błękitny Adriatyk, jak było w necie. Taksówkarz nie wie o co chodzi. Dzwonię do właścicielki. Przyjeżdża. Okazuje się, że błądziliśmy słusznie – wjazd był obok taryfy, stromo pod górkę. Pomachałem taryfiarzowi. – Niektórzy wiedzą, niektórzy nie chcą wiedzieć – powiedziała Pani Nasza, tutejsza Serbka. Pensjonat, a raczej szeregowe domki są schludne, zadbane, z werandą i zapierającym dech widokiem na zatokę i Adriatyk. Ale przed pensjonatem, jego ogrodem stoi okropny szkieletor, betonowa konstrukcja niedokończonego hotelu. Historia niedawna. Zaczęta jeszcze w 2011. Tak jak wszędzie pełno ruskich inwestorów. – Wykupili wszystko dookoła – mówi Nasza – i nie znajdziesz tu ani jednego metra wolnego. Chcieli i mnie kupić, ale się nie dałam.

Nasza wyznaczyła za swoją posiadłość dwumilionową cenę. I poszła do sądu odkąd zaczęła się budowa szkieletora, bo jej obroty spadły. Gościa przestali przyjeżdżać. Kręgielnia i siłownia wybudowane z tyłu przestały przynosić zyski. Świeciły pustkami. A poza tym psuły rustykalny, śródziemnomorski klimat tego miejsca. Prawnicy kosztowali wiele tysięcy, ale sprawę Nasza wygrała. Budowa została zatrzymana. Sąsiad niżej, Rosjanin z Moskwy, który dorobił się na handlu diamentami buduje niezwykły ogród botaniczny sprowadzając rzadkie okazy roślin – kaktusy, palmy. Nasza jest pod wrażeniem, choć zmienił się jej widok pod oknem. Dawniej był bardzie otwarty. Teraz zarasta egzotyką. Ale to nic, bo jak twierdzi, teraz ma sąsiadów na poziomie, ruska mafia już się wyniosła, słyszę, kiedy pytam, czy to nie przypadkiem dziki zachód. Bo Nasza opisuje mi próbę zepsucia samochodu, tak by uległ wypadkowi. To zdaje się robota sąsiada, z którym się procesuje. Ale to rzutka, twarda, przedsiębiorcza kobieta. W centrum ma salon piękności, który akurat ma przerwę w pracy, bo nadchodzi gradowa burza – pierwsza od kilku miesięcy, długo wyczekiwana. I przerywają dostawy prądu. Dziewczyny kurzą…

Mamy sąsiadów z całego świata, a raczej Europy, z Węgier, Rosji. Iwan przyjechał tu aż z Moskwy z rodziną. Jechał cztery dni, przez Białoruś, Ukrainę, Serbię, gdzie Rosjanie nie potrzebują wiz, do Montenegro, gdzie w zasadzie czują się już jak u siebie. W Budvie, mówili mi Serbowie, jest nawet ich szkoła. Iwan przyjechał w te strony, bo żona nie lubi Morza Czarnego. Nie on jeden zresztą.

Czarnogóra już za nami. Przystępne ceny, niezwykłe widoki, gościnni ludzie, ciekawa historia…

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto