MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Spowiedź kowboja z Bojszów...

Grzegorz Sztoler
Nigdy nie chciał wyjechać do Ameryki, bo ona nie jest już taka, jak kiedyś. Jaka być powinna. A ma być taka, jak w jego filmowych opowieściach – czarno-biała. To, co dobre – białe, pokonuje w końcu, nawet po długich peryperiach złe, czyli czarne.

Wolny człowiek

Powiadają o nim: śląski kowboj z Bojszów. I on w pewnym momencie złapał się na tym, że filmowy Wawrzyn Złotko wyszedł z ekranu i mówi własnym głosem. On, Józef Kłyk, zrósł się ze swoim bohaterem. Zaczął nawet myśleć westernowymi krajobrazami, a to w szarej komunistycznej Polsce stanu wojennego nie było zbyt bezpieczne. „– Chciałem rozpieprzyć te kolejki – wspomina Kłyk. – I krzyczeć: ludzie za czym stoicie, szkoda czasu! Chciałem, tak jak rasowy szeryf, wziąć sprawy swoje ręce i zrobić z tym porządek. Ale górę wzięła śląska wstrzemięźliwość. Trzeźwa ocena sytuacji. Klepnąłem się w łeb. Chłopie, czyś ty z konia spadł. W jakim świecie żyjesz?! Kręciłem wtedy „Człowieka znikąd” i wiedziałem, że ten rzeczywisty świat nie może dłużej pociągnąć. Został mi tylko nerwowy, westernowy chód szeryfa, który rwie się do walki o prawdę.”

Dziś - głowa Józefa Kłyka wciąż pełna jest pomysłów. Brakuje tylko jednego – wolności. Kłyk jest bowiem, jak każdy artysta nieprofesjonalny, człowiekiem niezależnym od wielkich wytwórni. Właściwie należałoby powiedzieć – to on jest wielką wytwórnią, bo – w co nie wszyscy do dziś wierzą – od scenopisu, przez rekwizyty, kamerę, reżyserię, montaż – wszystko jest jego dziełem. To on dobiera aktorów, mieszkańców Bojszów. Tworzy, zmienia i przedstawia. Boli go jednak, że nie jest w pełni niezależnym. Bo w obecnych czasach wolność kojarzona jest z pieniądzem. A twórcy autorscy są zupełnym przeciwieństwem współczesnej wizji świata filmu, gdzie każdy produkt odpowiada na określone zapotrzebowanie wyrażone w dolarach (z reguły). W Kłykowych produkcjach owszem, ten dylemat istnieje, ale tylko i wyłącznie w westernowym wydaniu. Dobro jest niematerialne i ono w końcu zwycięża. Szmal się nie liczy. Dosłownie. 36 lat kręcenia filmu oznacza pokonywanie trudności wyższych niż Himalaje. To zasługa niezwykłego hartu ducha. Poza tym Kłyk cały ten śląski Dziki Zachod traktuje zawsze tak samo – z przymrużeniem oka. Jak dobrą zabawę. Nie przez przypadek pierwsze jego produkcje były komediami.

Spowiedź kowboja

Najbardziej na moją dziecięcą wyobraźnię działało kino. Niestety, nie wpuszczano nas do wnętrza tawerny, bo byliśmy za mali. A kiedy już znalazłem się na sali, bardziej niż treścią interesowałem się tym, jak powstaje obraz. Dlaczego coś terkocze i miga? Po skończonym seansie oglądało się szmatę – ekran z obu stron. Nie wierzyliśmy, że to jest możliwe.

Dwunastoletniemu smarkaczowi, jakim byłem, utkwił mocno w pamięci pełnokolorowy western „Rio Bravo”. Ponieważ byłem zbyt mały, znowu musiałem „przemycić” się do sali. Lubiłem się w niej bawić, więc znałem różne kryjówki. Na rozpoczęcie seansu czekałem ponad dwie godziny ukryty za teatralną kotarą, wśród różnych staroci i rekwizytów. Poczekałem aż sala się wypełni i – zanurkowałem w tłum. Kto by tam zauważył takiego małego synka… Pamiętam do teraz ballady z tego filmu śpiewane przez Ricki Nelsona i Dina Martina. Tkwią we mnie. Powielane były nawet w moich późniejszych filmach. To było moje pierwsze zauroczenie westernem, choć droga do niego była jeszcze dosyć długa.

Pierwszą klasę rozpocząłem od notorycznego wagarowania. W pierwszym miesiącu szkoły, nie było mnie przez dwa tygodnie na lekcjach. Bawiłem się kamieniami w ruinach byłej karczmy zwanej przez miejscowych „Kazamaty”, bo leżała blisko mojego rodzinnego domu. W szkole mi się nie podobało. Podczas występów dziatwy szkolonej w bojszowskiej karczmie zachowałem się przekornie i wymachiwałem nogami w odwrotną stronę niż reszta. Ojciec, który był przy szranku, skomentował tą sytuację słowami: „Wszyscy zawalili, ino mój dobrze wypod”.
Później zacząłem żałować, że tyle tych „teatrów” przeszło mi koło nosa – a ja ciągle się wyłamywałem. Przecież mogłem się czegoś ciekawego nauczyć. Ale niestety. Zawsze ciągnęło mnie w inne strony – w las, do starszych ludzi, ku koniom. Nie cierpiałem dyktatu. A nauczycielki lubiły nami rządzić i pouczać.

Moją przyszłość ujrzałem na strychu bojszowskiej karczmy. Były tam stare patefony, instrumenty muzyczne, meloniki, czasopisma z fotosami. Zauważyłem tam mnóstwo starych rupieci, które mogłyby z powodzeniem zostać wykorzystane w hollywoodzkim filmie. To działało na wyobraźnię. Podziwiałem fotografie z planów najlepszych amerykańskich filmów, jak choćby słynna: „Gorączka Złota”. Wtedy zainteresowałem się postacią Chaplina.
Pamiętam, że na jednym ze zdjęć było widać całe dekorację miasteczka podpartą deskami. Zrozumiałem wtedy, że film jest jedną wielką iluzją.

Przebrałem się za Chaplina. Wziąłem stary melonik, laskę która poniewierała się na strychu, no i stare buciory. Wlazłem na scenę, gdzie bawiły się dzieci z naszej ulicy. Kiedy mnie zobaczyły, przerwały zabawę. Potem wziąłem drabinę, po której zacząłem wchodzić i spadać. Śmiechom nie było końca. Wtedy w mojej głowie nieśmiało zaświtała myśl – a może by to tak wszystko sfilmować? Nie wiedziałem jeszcze, co w życiu będę robił. Jednego byłem tylko pewien – że kiedyś kupię sobie kamerę. Najpierw zacząłem kompletować stroje do – jak to sobie obmyśliłem – „Trzech muszkieterów”. „Najwyżej będzie z tego teatr” – pomyślałem – „a jak się uda to nakręcimy film”. Zacząłem szyć stroje. Wszelkie oszczędności przeznaczałem na kupno materiału, płótna na czerwone flagi. Na bojszowskim odpuście kupiłem duże słomiane kapelusze, które własnoręcznie przerobiłem. Zaopatrzyłem je w efektowne pióropusze. Wykonałem szable z drewnianych listew i pomalowałem na srebrno. Wyglądały jak prawdziwe. Tak doszedłem do etapu, w którym brakowało mi tylko kamery.

Miałem wtedy 15 a może 16 lat. Kamera, o której marzyłem, kosztowała w jednym z tyskich sklepów około siedmiuset złotych. Zebrałem wszystkie oszczędności i stałem się jej szczęśliwym posiadaczem. Była to prosta ruska kamera. Miała tylko jeden obiektyw i przysłonę. Bez światłomierza. Zasilana była bateryjką, co miało również swoje ujemne strony. Kiedy bowiem bateria się wyładowywała, kamera pracowała coraz wolniej, a utrwalony obraz dostawał niesamowitego przyśpieszenia. Było to zauważalne dopiero podczas projekcji filmu. Mimowolnie wychodziła nam komedia.

My, młodzi chłopcy i dziewczęta, baliśmy się ludzkiej reakcji na nasze niepowodzenie. Dlatego nasz pierwszy film powstawał na strychu. Pojęcia zielonego nie mieliśmy o filmowaniu. Połowa z zamierzonych rzeczy nam się nie udała, bo oczywiście nie dysponowałem obecną wiedzą. Nie wiedziałem, że taśma filmowa, której używam jest zbyt mało czuła. Nie miałem pojęcia, jak używa się przysłony. Dlatego większość scen rozgrywała się w kompletnych ciemnościach. Chaplin wyszedł nam tylko dlatego, że sceny realizowaliśmy naprzeciw okna. Nic innego z naszego filmowania nie pozostało. Przez przypadek film trafił do jednej z katowickich pracowni fotograficznych. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwe. Po projekcji filmu otrzymałem od pani Gabrieli Boronowskiej kilka przydatnych wskazówek. Jej mąż pracował w telewizji Katowice. Kilkanaście lat później otrzymałem nagrodę imienia Norberta Boronowskiego za western pt. „Człowieka znikąd” nakręcony wspólnie z mieszkańcami Bojszów. Ten człowiek pomógł mi stawiać pierwsze kroki w filmowej karierze.

Od komedii do westernu

Zacząłem od inscenizacji nowojorskiej ulicy koło rodzinnego domu. Wysypaliśmy piach. Wstawililiśmy w ceglaną ścianę ślepe wystawowe okno. Pomysł był taki – Chaplin miał zbierać papierki, które ciągle mu jakoś uciekały i wreszcie dopada go na rogu domu. Tuż za rynną stoi policjant, bacznie przyglądający się temu, co robi Charlie. A Chaplin przez roztargnienie zamiast nabić na kij śmieci, nabija buty policjanta. I zaczyna się szaleńczy pościg. Ponieważ był to 1967 rok, a my powypisywaliśmy amerykańskie napisy, na moim podwórku rychło zjawiła się milicja. Bojszowski stróż prawa zaczął się awanturować o to, że robimy imperialistyczną propagandę tą scenografią.

Na planie bywały sytuacje humorystyczne. Scena, gdy przez okno wchodzi złodziej wymagała silnego światłą. Aktor, który grał opryszka, miał maskę a la Zorro, pistolet. Ale kiedy wchodził przez okno, a my go filmowaliśmy, ktoś na całe Bojszowy rozdarł się, że do Kłyków włamuje się bandzior. Matka wyleciała z widłami w środku nocy o mało nie zabijając mi aktora. Larma było na pół wsi.

Pierwszy publiczny filmowy pokaz we wsi przełamał lody. Miejscowi zaczęli doceniać mój talent. Prezes GS-u zaproponował mi kręcenie reportaży o wsi. Ale nie było to takie łatwe. Ludzie mnie przeganiali. Kombajniści bali się, że jestem nasłany przez szefa do pilnowania, czy przypadkiem nie piją przy robocie. Kobiety najpierw odruchowo poprawiały fryzury. Ludzie reagowali jak na widok fotografa. „Chcesz mnie filmować w takich łachach? Przydź, jak byda piyknie ubrany” - mówili. Nikt nie dał się filmować na żywo. A przecież o to chodziło.

Przez trzy lata bawiłem się z przyjaciółmi kręceniem niemych, dynamicznych komedyjek. Wreszcie po nieustannym przerabianiu Chaplina i Lloyda, wpadłem na pomysł sparodiowania westernu. Film nosił tytuł „Napad na dyliżans” . Od sąsiada wypożyczyłem landauer, który został przerobiony na karetę. Nakręciliśmy napad w konwencji komediowej. Była bójka. Tropienie bandytów. Pojedynek w kanionie. Dla naszej publiczności był to rasowy western. Ciekawi byli jak np. nakręciliśmy rykoszety strzałów. Polegało to po prostu na rzucaniu grudek piasku i odpowiednich zbliżeniach kamery. „Chłopcy, tu sie ni ma z czego śmioć - usłyszeli aktorzy. - Idealnie grocie, bijecie się i strzylocie. Róbcie te westerny.”

Mój Dziki Zachód

Z nakręconej trylogii „Szlakiem bezprawia” - składają się na nią pełnometrażowe filmy: „Człowiek znikąd”, „Full śmierci”, „Wolny Człowiek” - pozostały taśmy, nagrody i rekwizyty. I prawdziwy saloon kowbojski w którym gościły stacje telewizyjne z całego świata.

Jesteśmy w tym legendarnym saloonie. Kłyk bierze kapelusz do ręki i snuje swą opowieść o Pannie Marii, miejscowości, w której nigdy nie był, ale którą zna lepiej od niejednego Amerykanina. „– Jak przyjechali do mnie filmowcy ze Stanów, powiedzieli mi, że drugiego takiego wariata nie ma na świecie. Nie mogli uwierzyć, że scenariusz można sobie napisać na kartce, do tego stworzyć samemu cały zestaw strojów, przebrać ludzi, zrobić z nich amerykańskich bandziorów, posadzić na konie, które nigdy pod siodłem nie jeździły, tylko pola orały. Nie wierzyli, że bez udziału ekipy można coś takiego stworzyć. Byli mocno zdziwieni moim sposobem filmowania. Hollywoodzcy producenci znacznie później wpadli na pomysł reporterskiego zapisu, co podnosiło autentyzm filmu. „Jak pan na to wpadł?” - pytali zdumieni. Odpowiadałem, że po prostu wymyśliłem pewną historię: mój dziadek wyjechał z kamerą do Ameryki i próbuje mi w ten sposób coś przekazać... ”

Trudno znaleźć westernowe krajobrazy w środku zielonej gminy Bojszowy. „– Tak wspaniałej pogody już nie będzie w tym roku. Muszę prędko nakręcić spalony meksykański pejzażu” – pomyślał pewnego razu Kłyk. Wziął więc stroje i ruszył samochodem do Bojszów. Niedaleko nasypu kolejowego, który miał stać się filmowym planem, gospodarz kończył właśnie orkę pola. Rolnik śpieszył się do domu, ale wypożyczył wierzchowca. „- Gospodarz nie chciał zostać wziąść kamery, bo miał zgrzybiałe od roboty ręce - wspomina Kłyk. - Patrzę, a na rowerze lekko zawiany wraca jakiś facet. Wyskakuję przed nim w stroju kowbojskim, trzymając konia. Pijak zahamował. „Czy jo już jest taki naprany?”, zapytał. „Nie, nic się panu nie zdaje, zaprzeczyłem, i jeszcze będzie pan dzisiaj filmował!”. Gość dał się przekonać do filmowej przygody - „za pół litra”. „- To taka westernowa waluta – tłumaczy Kłyk. - Ustawiłem wszystko, wykadrowałem, posadziłem drzewka, żeby wiedzieć jak daleko jechać. „Filmowiec z przypadku” miał tylko naciskać wężyk fotograficzny i krzyczeć, kiedy napęd sprężynowy w kamerze przestanie działać. Podczas projekcji „Człowieka znikąd” w Bojszowach na widowni siedział ten właśnie pijaczyna. „To ja kręciłem”, zakrzyknął z dumą, gdy zobaczył mnie na koniu w jednej ze scen. Ale zaraz dostał po łbie od innych za to, że nie mówi do rzeczy. Po filmie, gdy tylko Kłyk wyszedł na scenę, nie wytrzymał. „Panie, czy to ja filmowałem tę scenę?”, zapytał. Potwierdziłem, co podniosło go mocno na duchu.”

Kosmiczna objazdówka

W latach 60., czasach dzieciństwa Józefa Kłyka, modne stały się kina objazdowe. Pszczyńska objazdówka nosiła oficjalną nazwę: „Kino ruchome numer jeden przy kinie Wenus”.

„- Aparatura nie była najlepszej jakości, ale „chodziła” – wspomina bojszowski filmowiec. –. Kierownikiem kina był Benedykt Watoła z Bojszów, który w latach pięćdziesiątych razem z Pawłem Knopkiem założył kino „Tęcza” w Bojszowach. Przyjąłem się do pracy w objazdówce 1968 roku jako młody operator. Jeździliśmy regularnie po kilkunastu wsiach powiatu pszczyńskiego. Na nasze seanse przychodzili nawet Czesi, którzy dziwili się, że mamy kinowe nowości wcześniej niż oni. Publika nie lubiła ambitnych produkcji. Chodziło jej - zresztą tak jak i teraz - o typowe kino akcji. Tyle, że w latach 60. było o to bardzo trudno. Kina objazdowe nie dość, że dostawały najgorsze kopie, to najczęściej filmy z krajów socjalistycznych. Amerykańskie produkcje były praktycznie nieosiągalne. Sytuacja ta poprawiła się trochę „za Gierka”, kiedy Polska trochę bardziej otworzyła się na świat. Popularne stały się filmy płaszcza i szpady jak np. „Trzej muszkieterowie” czy wojenne - „Działa Nawarony”. Wśród wyświetlanych filmów dominowały westerny europejskie, jak NRD-owski „Winnetou”. Ludzie zawsze żądali strzelaniny i mordobicia. Bawiono się na francuskich komediach z Louisem de Funesem. Tylko wiejska inteligencja atakowała nas, że puszczamy szmirę. Przywieźliśmy parę razy ekranizacje „Faraona” czy „Lalkę”. Ale normalni widzowie wychodzili z sali. Na „Popiołach” się męczyli. To był trudny w odbiorze film. Niektórzy odgrażali się, że jeśli przywieziemy „takie pieroństwo” to popamiętamy.
Różaniec z kolczastego drutu

„- Już taka we mnie niepokorna, westernowa natura - mówi bojszowski filmowiec. - Musiałem pokotłować ten film, inaczej w ogóle bym go nie zrealizował. Ucieczka aktora Augustyna Kowalczyka z obozu w Oświęcimiu nie była w rzeczywistości tak dramatyczna, jak w filmie. Przyznaję, obawiałem się jak film odbierze Kowalczyk. Pamiętam, że przyjechał do Bojszów z wycieczką niemieckich nauczycieli. Opowiedziałem mu, jak widzę wersję wydarzeń, które przytrafiły się uciekającemu z obozu człowiekowi. Uczestnikom spotkania spodobało się i zaczęli klaskać. Kowalczyk się tylko uśmiechnął. Jakiś czas póżniej dowiedział się z telewizji, że realizuję film i zadzwonił do mnie. Powiedziałem wtedy, że nie sztuka krzyczeć, że się film robi, jeśli nic z niego nie wyjdzie”.

Kłyk zabrał się do roboty tradycyjnie, jak amator i wielki miłośnik tej sztuki, bez pieniędzy i z grupą oddanych mu ludzi. „- Nie było mnie stać na pokazanie przerzutu Kowalczyka pociągiem - wspomina Kłyk - Nie zelektryfikowanych linii kolejowych, nie spotyka się już nawet w Bieszczadach. Przerzut nakręciłem na moście w Międzyrzeczu. Dom z obejściem, gdzie ukrywał się Kowalczyk, zachował się, ale tydzień przed realizacją weszli tam fachowcy z byłej kopalni „Czeczott” i całą chałupę zankrowali... Starych mebli też niewiele się zachowało. U Wróbla znaleźliśmy całą starą kuchnię. Konie pod siodło wzięliśmy od Wiesława Czarnynogi z Bojszów, właściciela rzeźni. Krowy dał nam Mateja z Jajost. Berger użyczył starej stodoły.”

Podziwiamy filmowe alterier mistrza, który własnoręcznie wyprodukował sterty rekwizytów. „- Esesmańskie hełmy są z masy papierowej. Jeden z nich nadgryzły myszy...”
Teksańska wigilia

„- Ponieważ w Teksasie nie na śniegu, a na planie filmowym było go pełno, zatkaliśmy okna żółtymi szmatami imitującymi poblask słonecznej prerii. Zdjęcia realizowane były w zabudowaniach rodziny Wróblów. Stare śląskie meble, garnki i inne kuchenne sprzęty wypożyczył nam ks. Dariusz Walencik rodem z Imielina, który zbiera takie rzeczy. Ma w swojej kolekcji kilkanaście kompletów mebli i sporo śląskich strojów” - relacjonuje Kłyk.
Pojedynek w kanionie. Piękne plenery. Tak – to właśnie kolejny śląski western. Byłem wtedy reporterem jednej z regionalnych gazet. Pamiętam do dziś, że napisałem: „Znany śląski reżyser Józef Kłyk wspólnie z Wojciechem Wikarkiem kręcili wigilijne sceny westernu „Dwaj z Teksasu”. Mimo zimy za oknem atmosfera na planie jest ciepła, by nie rzecz - jak w Teksasie - gorąca. Przypomnijmy, że rolę Meksykanki lekkich obyczajów gra urocza Aleksandra K. z Bojszów, w której żyłach płynie domieszka ognistej, włoskiej krwi - po babce. Dla losów filmu ta postać jest najważniejsza. O nią będą się pojedynkować główni bohaterowie: John Wesling Hardin i śląski zabijaka Marcin Mróz.” Po tym tekście filmowi gwiazdorzy chcieli mnie znaleźć i stoczyć ze mną prawdziwy pojedynek. Za to, że napisałem „lekkich obyczajów”. Ale ja też uległem urokowi Oli.

Czterech synów ojciec miał

„- Stare śląskie domy znikają zbyt szybko. Trudno odnaleźć nawert oryginalny kredens w kuchni, czy pokój gościnny. Mój przyjaciel Alojzy Lysko podsunął mi tą gajówkę w Międzyrzeczu” – mówi Kłyk. W takich właśnie plenerach poruszają się bohaterowie jego opowieści z czasów ostatniej wojny. Reżyser otwiera ogromy notatnik ze scenopisem. Wypakowuje z pożyczonego cinquecento (bo własne się zepsuło) stertę strojów. „– Hanslika gra Grzegorz Zlezarczyk, Lojzika Adam Czarnynoga, Ericha Artur Czarnynoga – wymienia posiłkując się podpowiedziami aktorów. – Rudi to Jarosław Jodłowski. Żonę Hanslika wciela się Agata, ta śliczna blondynka.”

Agata Madarek pochodzi ze Świerczyńca. Jest skupiona na każdej filmowej kwestii. Niecierpliwi się tylko jej chłopak w roboczym ubraniu, który najchętniej natychmiast zabrałby ją z planu. I miał tylko dla siebie. „– To nasz osiemnasty dzień zdjęciowy – informuje Kłyk. – Jeden z ostatnich. Przeciętny western trwał koło trzydziestu. Wszystko wyjdzie po przejrzeniu materiału zdjęciowego. Mogą zdarzyć się dokrętki.”

Zbyszek Cichy, jeden z wiernych aktorów Kłyka, „dusza towarzystwa” dopowiada, jak równo rok temu wiosną koło tej samej gajówki kręcili ujęcia wjazdu niemieckich motocykli, strzelaniny. „– Ludzisków się zeszło, że ho ho. Akcja była na całego.”
Teraz reżyser zamierza nakręcić sceny we wnętrzu gajówki. Znalazł tu przepiękną izbę.

Pełno w niej myśliwskich akcesoriów: zdjęcia myśliwych z księciem pszczyńskim, rogi, ryj upolowanego dzika, o który nieopatrznie zahaczam głową. Przepiękne lustro i nabożne obrazy tworzą niezwykły klimat. Franciszek Pośpiech na fotografii, na której pokotem leżą upolowane żubry wskazuje swego ojca Jakuba. Reżyser wprowadza do izby aktorów. Tłumaczy jedną ze scen. Dwaj bracia partyzanci siedzą na tapczanie. Nagle wpadają dwaj żołnierze Wehrmachtu z dumnym oficerem (w tej roli Damian Wróbel), którzy odkrywają broń i wyprowadzają braci. Scena grana jest w prawie całkowitym milczeniu. Oficer Damian daje tylko wymowny znak gestem ręki do wyprowadzenia partyzantów. Potem następuje gra spojrzeń między nim a Hanką, żoną Hanslika. „A mogłaś mnie mieć!” – myśli Damian spoglądając w wiekowe zdrzadło. Bywał częstym gościem w domu braci. Ale w chwili próby okazał się niemieckim konfidentem.

Janusz Wyderka, nieco chory z temperaturą, kręci się po izbie z kamerą. Zbliżenie twarzy Damiana, potem Agaty. „– Zajmij się czymś” – prosi Kłyk, więc dziewczyna przekłada paciorki korali na stole. Scena z wtargnięciem niemieckich żołdaków jest kilkakrotnie powtarzana. Raz zacięła się klamka. Potem, któryś z żołnierzy miał problem z pozbieraniem partyzanckich karabinów, które jak na złość zaczepiły się o tapczan. „– Z takimi żołdakami Hitler wojny by nie wygrał” – żartujemy.

„– Jesteście zajęci rozmową – tłumaczy braciom kolejny epizod Kłyk. – Palicie. Można, panie Franciszku? Kto ma zapałki? Nie macie. A zapalniczkę? Tak może być. Już wtedy były, tyle że metalowe a nie plastikowe. Dlatego nie pokazujcie ich za bardzo w dłoniach.”

W ścianie widać całkiem współczesne gniazdka. Jedno zakrywa koszyk z jaklami, inne aktor. Na stole pojawia się flaszka wina (produkcji Kłyk, skonsumowana przez później przez aktorów) i kilka innych drobiazgów. Agata wnosi chleb z tacą. Kolejny klaps. Agata zaczęła się śmiać. Następne ujęcie wychodzi zupełnie naturalnie. „- Filmujcie mnie” – wyrywa się aktorowi, któremu niemiecki chełm zakrywa niemal całą twarz. Przed chwilą grał jednego z braci. To właśnie jest nowe w tej produkcji made by Józef Kłyk. Jeden aktor odtwarza kilka ról. Dlaczego? „– Wiesz, Józkowi już się tak ludzie nie garną do grania, jak dawniej – wzdycha Zbyszek Cichy. – Nie mają czasu. Jest robota, pieniądz. Nie są też słowni. Jednego to musieliśmy z łóżka ściągać, bo imprezował całą noc. Zostali najwierniejsi.”

Post scriptum

„- Nie pojadę do Ameryki nawet gdybym mógł. Boję się rozczarowań. Moja Ameryka jest inna. Westernowa” – te słowa dolatują do mnie w salonie, który odwiedzam któryś z kolei raz na przestrzeni lat. Stroje kowbojów, Indian są lekko sfatygowane, bo wypożyczono je na imprezę w stylu country. Jakiś farorz zachwycony meblami saloonu, chciał je wszystkie władować na wóz i wywieźć na jakiś czas. J. Kłyk to człowiek instytucja, nikomu nie odmówi pomocy. Czarny melonik, który grał w pierwszych filmach a la Chaplin jest rozdarty. Chyba tak jak serce filmowca – myślę. „- Nic nie szkodzi, naprawię wszystko” – uspokaja mnie bojszowska złota rączka, J. Kłyk, który wyrabia cuda. Poklei nawet rodzinny film, który nieopatrznie podarł się komuś podczas projekcji. Melonik się poszyje i będzie jak nowy. Prawie. Szkoda go, bo chyba jeszcze sprzed pierwszej wojny. Wczoraj znowu dzwoniła gazeta.

– Nie nudzi pana opowiadanie tak bez końca o tej Ameryce? – pytam. Kłyk uśmiecha się. Zna tę opowieść na pamięć.

Tym razem Józek nie dotrzymał słowa. W 2004 roku wybrał się jednak do Teksasu na 150. lecie osadnictwa śląskiego w Ameryce.

Cytaty własne:

  • W dzieciństwie bałem się...
    ...diobła, bo chodził z herodami i ciągle mie proł...

  • Dziś boję się...
    ...głupoty, bo staje się coraz powszechniejsza.

  • W dzieciństwie wierzyłem...
    ...w Boga, miałem zostać nawet ministrantem.

  • Dziś wierzę...
    ...dalej w Boga, przy tej powszechnej głupocie, tylko On jest pewny.

  • Ulubiony cytat.
    Mickiewicza: „miej serce, i patrzaj w serce“.

  • Ulubiona książka.
    Ostatnio zainspirowała mnie książka Kazimierza Kutza z jego śląskimi scenariuszami filmowymi. Ciągle odkrywam w niej coś nowego. Myślimy tymi samymi obrazami...

  • Zalety.
    Wytrwałość. Bez niej nie osiągnąłbym tego, co mam.

  • Wady.
    Wytrwałość, bo nie pozwala mi odpocząć. Nie umiem niczego odpuścić. Ciągle coś majstruję, przygotowuję rekwizyty do kolejnych filmów. Obmyślam scenariusze.

  • Wydarzenie, które mną wstrząsnęło.
    Śmierć moich aktorów. Myślałem, że będą żyć zawsze. Do tej pory umierali tylko na planie filmowym - na niby. Nie spodziewałem się, że ten moment dotknie mnie tak mocno, szybko i boleśnie.
  • emisja bez ograniczeń wiekowych
    Wideo

    Zofia Zborowska i Andrzej Wrona znów zostali rodzicami

    Dołącz do nas na Facebooku!

    Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

    Polub nas na Facebooku!

    Kontakt z redakcją

    Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

    Napisz do nas!

    Polecane oferty

    Materiały promocyjne partnera
    Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto